Nie lisów czy wiewiórek, a ludzi. Usłyszałem kiedyś, że wszyscy ultramaratończycy są nie do końca normalni. Nazywano Nas nawet osłami i baranami. Niech tam. Są gorsze zboczenia i nałogi... - pisze Krzysztof Góralski, Ambasador Festiwalu Biegów.
TriCity Trail, czyli ultra bieg górski nad polskim morzem. Wbrew pozorom jest to możliwe.
W większości krajów posiadających góry i morze, na południe jeździ się nad wode a na północ w góry. W Polsce do tej pory było na odwrót. Stowarzyszenie Grand Prix Poznania postanowiło trochę zamieszać w tych oczywistych faktach. Trudno przenieść morze, ale ukształtowanie polskiego wybrzeża pozwoliło na zorganizowanie pełnoprawnego biegu górskiego. Obszar Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego jest idealnie do tego stworzony.
Biegi górskie najczęściej zawdzięczają swoje przewyższenia kilku solidnym podbiegom i zbiegom. TriCity Trail 80+ zaplanowany został na dużo mniejszej wysokości jednak podbiegów i zbiegów można naliczyć kilkadziesiąt, które dały w sumie przewyższenie +1700/-1800m. Przy dystansie ponad 80 km profil trasy przypominający zęby rekina straszy już przed startem. Jest pewne że po kilku godzinach biegu decydujące znaczenie będzie odgrywać psychika zawodników.
O górskim charakterze biegu świadczy również to że zostały mu przyznane 2 pkt. w klasyfikacji UTMB, a to jest tyle samo ile ma np. Bieg Ultra Granią Tatr.
Do Wejherowa dotarłem kolejką SKM po przesiadce z autobusu w Gdańsku. Dzień przed biegiem o godz. 20 odbyła się odprawa z udziałem wszystkich zawodników.
Na odprawie poznaliśmy szczegóły trasy oraz postępowania w sytuacjach awaryjnych. Ilość informacji dotyczących trasy była tak duża, że i tak pozostawało mieć nadzieję na dobre oznaczenie trasy. Wszyscy zawodnicy zostali wyposażeni w mapy. Mogły pomóc w beznadziejnych sytuacjach, szczególnie tym którzy biegali już na orientację oraz przede wszystkim tym, którzy potrafią się nimi posługiwać. A to nie zawsze jest proste.
Po odprawie wszyscy, którzy zdecydowali się na nocleg na hali sportowej intensywnie szykowali się do snu. Autokar na miejsce startu wyjeżdżał o 3.30 więc pobudkę większość zawodników wyznaczyła sobie na 2.30. O wyznaczonej godzinie na hali zrobił się taki ruch że nawet Ci którzy biegli za kilka godzin półmaraton musieli się obudzić.
Lekkie śniadanie, sprawdzenie zawartości plecaków przeznaczonych na bieg (ważne bo bieg był rozgrywany z czterema bufetami, ale bez przepaków), spakowanie pozostałych rzeczy do zostawienia w depozycie i o 3.30 wszyscy zainteresowani siedzieli już w autokarze który z sennymi jeszcze zawodnikami ruszył w kierunku Gdańska.
Na miejscu byliśmy około pół godziny przed startem. Humory wszystkim dopisywały. Gdy została minuta do rozpoczęcia biegu, starter intensywnie musiał zapraszać zawodników... Nie było chętnych do ustawienia się w pierwszej linii. Wystartowaliśmy.
Zgodnie z tym co sobie wcześniej zaplanowałem, ustawiłem się w stawce zawodników około 10. miejsca i czekałem na rozwój wypadków. Nie trzeba było długo czekać. Już na pierwszych dwóch kilometrach stwierdziłem, że oznaczenie trasy w lesie zielonymi taśmami nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. Wstążki widoczne są tylko z bliska, a przy rozwidleniach ścieżek łatwo o pomyłkę. Rzeczywistość okazała się jeszcze ciekawsza.
Już na trzecim kilometrze można było pobiec prosto w las lub w prawo wzdłuż linii lasu. Z prawej strony wisiała taśma więc wszyscy biegną tam za liderem. Jest druga taśma, potem trzecia i na tym koniec... przez dłuższy czas nie widać żadnej. Dopiero gdy do rozwidlenia za ostatnim zawodnikiem dobiegł przedstawiciel organizatorów zamykający trasę, zaczęły się nawoływania.
Okazało się że trzeba było jednak biec prosto w las. Wszyscy zrobili w tył zwrot i spełniło się słynne zdanie: „Ostatni będą pierwszymi a pierwsi ostatnimi”. Okazało się też, że nie wszyscy nam – biegaczom sprzyjają. Przecież tych trzech taśm nie przewiesiły zwierzęta (chociaż kilkoma nazwami zwierząt tego osobnika bym obdarzył). Zresztą na całej trasie zwierzęta, które spotykałem, były wyposażone w kopytka a takimi kończynami trudno cokolwiek zawiązać.
Kolejne kilometry to typowe klepanie dystansu w zmieniającym się terenie: pod górkę, z górki, przez las, przez łąkę, przez krzaki, po pościnanych gałęziach itp. Biegnę w kilkuosobowej grupie, ale przez ten manewr na trzecim kilometrze nie wiadomo ilu zawodników jest przed nami. Las na ten temat milczy. Słychać tylko szum liści, śpiew ptaków i odgłos naszych kroków.
Na dwunastym kilometrze ktoś nas nagle wyprzedza. Sarna? Nie to Marta Barcewicz pognała do przodu i szybko znalazła się 100 metrów przed naszą grupą. Kilka kilometrów trwało zanim została wchłonięta przez nasz mały peletonik. Tak dobiegliśmy do pierwszego bufetu na 22. kilometrze.
W związku z tym, że w nogach nie było jeszcze dużo kilometrów, bufet został szybko za nami i trafiliśmy na kolejną przeszkodę. Po przebiegnięciu osiedla mieszkaniowego, pod koniec którego nie było żadnych taśm (nie możliwe, by nie było ich na tak długim odcinku więc ktoś je musiał zerwać), dobiegliśmy do rozwidlenia. Można było biec po dwóch stronach tej samej rzeczki. Grupa się podzieliła i przeczesywała oba brzegi w poszukiwaniu taśm.
100 metrów i nic. 150 metrów - dalej nic. Obie grupy zawróciły. Ktoś wyciągnął mapę i stwierdził, że jest pewien, że musimy biec z lewej strony rzeczki. Ruszamy i okazuje się, że kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym poprzednio zawróciliśmy stoi sobie drzewo obwiązane zieloną taśmą i się z nas śmieje... Gdyby taśma była innego koloru, to pewnie byśmy ją zauważyli z daleka, już za pierwszym razem.
Do drugiego bufetu na 34. kilometrze jeszcze biegniemy małą grupką. Od tego miejsca zaczynam biec sam, widząc przed sobą trzech pojedynczych zawodników. Po czterech godzinach biegu miałem zadzwonić do domu. To 40. kilometr trasy (wg. Garmina), ale zdaję sobie sprawę, że pewnie to 38 kilometr po tych perypetiach z taśmami. Krótki meldunek biegnę dalej, bo na 42. kilometrze miał czekać na mnie mój brat mieszkający w Gdyni.
Na tym punkcie przebiegliśmy kilkaset metrów razem. Dowiedziałem się, że jestem dziewiąty (trzy osoby z przodu w dalszym ciągu były w zasięgu mojego wzroku). Poopowiadałem o bieganiu na orientację i znowu zostałem sam. Ale dotarło do mnie że jest już z górki. Oczywiście mam na myśli dystans, bo ukształtowanie terenu to w dalszym ciągu zęby rekina.
Pięćdziesiąty kilometr to już typowa „samotność długodystansowca”. Nikogo przede mną i nikogo za mną.
By nie było mi za wesoło, odezwało się moje biodro, które w maju wyłączyło mnie na trzy tygodnie z biegania. Po tamtej przerwie najdłuższy trening jaki zrobiłem to 28 km. Mało w przygotowaniu do maratonu, a w przygotowaniu do ultra to prawie nic....
Oczywiście los okazał się złośliwy i w ciągu kilkuset metrów musiałem przejść z biegu do truchtu. A później z truchtu do marszu. Zacząłem już liczyć czy maszerując do końca uda mi się zmieścić w limicie czasu. Minął mnie jeden zawodnik, a później jeszcze grupka trzech innych. Jeden z nich gdy usłyszał co się stało stwierdził, że gdybym był kobietą to by mnie przytulił.... Odpowiedziałem, że nie mam zamiaru się mazać i idę dalej.
W ten sposób z dziewiątego spadłem na trzynaste miejsce. Wtedy przypomniało mi się, że w plecaku mam tabletki przeciwbólowe. Z zasady jestem wrogiem wszelkich tabletek i biorę je tylko w sytuacjach wyjątkowych, więc może dlatego tak szybko zadziałały. Po kilkuset metrach znowu biegłem, ale nikogo już przed sobą nie widziałem. Wiedząc, że niedługo na 54km jest bufet postanowiłem że właśnie tam spróbuję odzyskać to, co straciłem.
Na bufecie było jeszcze kilku wyprzedzających mnie zawodników. Korzystając z okazji z zabawiłem tam tylko kilkadziesiąt sekund i jako drugi z grupy ruszyłem dalej.
Moja taktyka na dalszą część biegu była taka, że na wszystkich delikatniejszych podbiegach w sytuacji, gdy konkurencji idą, ja biegnę. W ten sposób już po kilku kilometrach nie widziałem już nikogo za sobą.
Około 70. kilometra przytrafiło się tak strome podejście, że trzeba je było pokonywać bokiem.
Gdy dotarłem do punktu żywieniowego na 73. kilometrze wiedziałem już od stojących na trasie kibiców, że zawodnik mnie poprzedzający ma ok. 15 min. przewagi. Gdy miałem ruszać dalej do punktu, dobiegł do mnie Michał Witkowski, również z Torunia. Zaproponowałem, że biegniemy dalej razem. Było pewne że nikogo raczej nie dogonimy, ale nogi nieźle nam się kręciły, więc było również pewne, że nikt nie powinien nas dojść.
Dwa kilometry przed metą Michał zaproponował, że jak chcę mogę przyśpieszyć do mety. Rzeczywiście czułem moc więc się skusiłem. Biegłem już alejkami Parku im. Majkowskiego w Wejherowie miałem pewnie z 200 metrów przewagi nad kolegą. Było sporo zakrętów ale rozciągnięte taśmy prowadziły gdzie trzeba. W samej końcówce jedna z taśm była zerwana i leżała na trawie, ale szybko dostrzegłem w oddali kolejne oznaczenia. Pobiegłem tam, gdzie wskazywała logika.
W okolicach mety zbaraniałem (a jednak ktoś miał rację). Okazało się, że metę chcę przekroczyć od drugiej strony. Ktoś zaczął krzyczeć co ja tu robię. Zanim zorientowałem się o co chodzi i zawróciłem do miejsca z zerwaną taśmą i wbiegłem na metę z właściwej strony, dostrzegłem przed sobą finiszującego Michała. Dzięki jakiemuś spacerowiczowi, któremu przeszkadzała taśma zagradzająca spacerową alejkę, ukończyłem bieg na szóstym miejscu. Do mety dotarłem piąty. Cóż. Życie.
Przed startem to szóste miejsce wziąłbym w ciemno. Najważniejsze, że był to mój najlepszy dotychczasowy start w biegu ultra, bez kryzysu na trasie, z mniejszym zmęczeniem niż po niejednym maratonie oraz z dużym niedosytem na mecie. A to dobry prognostyk na przyszłość mimo, że jestem już po pięćdziesiątce więc mam większą przeszłość niż przyszłość...
Jeżeli organizatorzy wyciągną wnioski z niedociągnięć z pierwszej edycji, to TriCity Ultra będzie imprezą znakomitą. Dystans w sam raz, trasa idealna. Oznaczmy ją lepiej i do zobaczenia za rok!
Krzysztof Góralski, Ambasador Festiwalu Biegów
fot. Runeda, Piotr Dymus