Gdzie Szatan mówi dobranoc, czyli relacja z napierania [ZDJĘCIA]

 

Gdzie Szatan mówi dobranoc, czyli relacja z napierania [ZDJĘCIA]


Opublikowane w wt., 07/10/2014 - 10:55

Jak ci teraz zimno, to zaraz się rozgrzejesz! Z wisielczym humorem rzucił mi na odchodnym pokojowy patrolowiec na bufecie. Przebiegam mostek i od razu widzę, co miał na myśli. Przede mną wyrasta trasa narciarska. Podbieg prowadzi obok niej, ale to niewiele zmienia jest równie stromo. Pomału, jedną stopę przed drugą...

Po poprzednim długim przelocie do Brennej ten jest krótki, tylko 8 kilosów, ale cały czas w górę. Nieśmiało planowane 7 godzin na Salmopolu dawno poszło się kochać. Limit jest 9 godzin. Teraz czuję się lepiej, ale wuj wie, co się jeszcze może zdarzyć po drodze, tamten kryzys to było poważne ostrzeżenie. Równie dobrze może być 7 z kawałkiem, jak i tuż pod kreską... cienka linia...

Isplati se tu, idemo do kraja... tanka linija je od pakla do raja... włącza mi się w głowie. Idziemy do końca, napierać trzeba... cienka linia jest od piekła do nieba!

Podchodzę jak automat, później niewiele będę pamiętał z tego etapu, poza spotkaniem kilku biegaczy z psiakami, startującymi w jakichś innych zawodach. Też by mi się przydał taki husky, żeby mnie trochę pociągnąć. Rejestruję w pamięci, że później nie jest już tak stromo i często da się podbiegać. Pamiętam też mój czas na Salmopolu 7h48. Za to bardzo mocno zostanie mi w głowie na maksa pozytywnie zakręcona ekipa czerwonych krasnoludków na bufecie.

Pasę się jak dziki świń. Kluchami z serem, pyrami z solą, bakaliami, herbatą, kawą, hektolitrem coli i bezalkoholowym piwkiem. Ogólnie pod każdym względem jest wypas. Trasa jest super oznaczona taśmami, widocznymi w nocy i w dzień. Na każdym kroku widać wnioski wyciągnięte z zeszłego roku i ile serca włożyli organizatorzy i Pokojowy Patrol w tegoroczną edycję.

15 minut na pić-stopie, ale tego mi było trzeba. Prawie półmetek, 44 km i chyba już ponad połowa sumy podejść za mną. Raźnym krokiem ruszam pod górę czerwonym szlakiem, który pamiętam z poprzedniego BUTa. Zastanawiam się, ile za mną, może być mój belgijski przyjaciel Stef. Od początku jego założeniem było zmieszczenie się w limicie zapłacił za 20 godzin w górach i każdą z nich chce wykorzystać na maksa. Na rozdrożu pod Malinowską Skałą krasnale widząc mój żółty numer, kierują mnie w prawo.

Zielony szlak do Magurki Wiślańskiej pamiętam z zeszłego roku jako przyjemny. Teraz też na nim odpoczywam, mimo dość szybkiego tempa. Zrównuję się z kilkuosobową grupką. Zaczyna się nowy dla mnie teren przed Baranią. Turyści nas pozdrawiają i ostrzegają, że za chwilę będziemy wyprzedzać dziki tłum.

Rzeczywiście przed nami podąża jakiś "hromadny vystup". Uczestnicy wycieczki chętnie się rozstępują i nas dopingują. Niektórzy korzystają i wiozą się za nami na kole do samego szczytu. Dobrzy jesteście, może się pościgacie z nami do końca – rzucam. Na szczyt Baraniej z wieżą widokową docieram trochę złachany, ale z dobrym samopoczuciem i wzmocnioną psyche.

Na początku zbiegu lotny punkt kontrolny. Zaraz za nim doganiam Sylwię, którą poznałem na starcie i potem się kilka razy mijaliśmy. Masz godzinę karniaka, bo trzeba było wejść na wieżę na lotny pomiar czasu powtarzam mój firmowy żart z Radziejowej na 7 Dolinach sprzed miesiąca. Prawie dała się nabrać.

Razem spadamy czarnym i kawałek bez szlaku na stokówkę. Trochę odpoczynku dla nóg. Żwawym truchtem wyrywam do przodu, mijam jednego zawodnika narzekającego na ból nogi. Życzymy sobie powodzenia, wymieniwszy niezbyt cenzuralne uwagi na temat zdrowia psychicznego ludzi rypiących 90 km po górach. Gruntowa droga przechodzi w asfalt, a później w kamienistą nawierzchnię, robi się bardziej stromo w dół. Znowu asfalt. Długi, monotonny zbieg klepie czwórki i ryje beret. Sylwia mnie dochodzi. Razem biegniemy coś koło 6 min/km, we dwójkę łatwiej, sam bym się nie sprężył do takiego tempa.

Wreszcie odbicie w lewo. Długo wyczekiwane, bo ten asfalt już się rzucał na psychę. Szybko podchodzimy szutrówką w górę gadając o życiu dla odgonienia zmęczenia. Zauważamy, że dawno nie było żadnej taśmy. Rzut oka na mapę i stwierdzamy, że poszliśmy szlakiem rowerowym, zamiast pieszym. Dołożyliśmy sobie kilkaset metrów odległości, ale ominęliśmy małe podejście. Postanawiamy zgłosić to orgom, żeby być w porządku. Uprzedzając fakty nie dostaniemy karniaka, bo czasowo wyszłoby na to samo. Na połączeniu szlaków spotykamy zawodnika schodzącego z tej "właściwej" hopki.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce