Gorączka sobotniego maratonu w Budapeszcie

 

Gorączka sobotniego maratonu w Budapeszcie


Opublikowane w pt., 17/10/2014 - 09:49

Start maratonu miał ciekawą oprawę za sprawą bębniarzy, którzy coraz szybciej wystukując rytm dawali znać, że zbliża się TEN moment. Punkt 11:00 na ulice Budapesztu ruszył Maraton.

Postanowiłem pobiec w miarę spokojnie pierwszą część dystansu utrzymując tempo 4:25-4:30 i po 30 kilometrze ruszyć do przodu. Na 10 km dotarłem w 44 minuty i 55 sekund, na 21km byłem w 1 godzinę i 34 minuty od rozpoczęcia biegu.

Na trasie spotkałem kilku Polaków, którzy bardzo chwalili sobie trasę i organizację, ale jako że jesteśmy w końcu z Polski, to sobie trochę ponarzekaliśmy na pogodę…

Mniej więcej około 13 km dobiegłem do Piotrka ze Szczecina, doświadczonego biegacza, który potrafił trzymać w miarę stałe tempo w okolicach 4:25-4:30. Poza tym, jak się okazało, w zeszłym roku Piotrek złamał 3h w maratonie, ale w Budapeszcie biegł właśnie na 3:10. I tak sobie biegliśmy równo do mniej więcej 20km, gdy mój towarzysz strudzony słońcem opadł z sił i poradził mi, abym biegł do przodu jednak nie szarżując zbytnio. Przede mną w końcu było jeszcze tych 10km, które dzielą biegaczy od finalnej rozgrywki na maratonie.

Po 21km mimo narastającego upału czułem się OK, ale mniej więcej na 26 km zaczęły się schody. Tempo mojego biegu zaczęło coraz bardziej spadać, a od 31 km było już dla mnie pewne, że w sobotę w Budapeszcie na pewno nie nabiegam nowego rekordu życiowego na dystansie 42,195km. Żel oraz izotoniki niestety nie były w stanie dzisiaj wykrzesać ze mnie więcej mocy.

Jak zareagowałem na taki obrót spraw?

Pamiętam, że w Paryżu w kwietniu dużo gorzej przyjąłem to zderzenie ze ścianą i własną niemocą. Tam poleciałem po dobry wynik, możliwie najbliżej magicznych 3 godzin. Tutaj, w Budapeszcie realia były jednak inne. Moja forma dla mnie samego było wielką niewiadomą i szczerze powiedziawszy to wlekąc nogę za nogą, z przerwami na odpoczynek, najbardziej byłem zadowolony z tego, że mój przeciążony 3 tygodnie temu mięsień spisuje się znakomicie!

Postanowiłem nie koncentrować się na własnym cierpieniu i urażonej ambicji, tylko chłonąć atmosferę maratonu, przepiękne widoku obu stron - Budy i Pesztu oraz dziękować wielu bezimiennym kibicom za ich gorący doping. Co chwilę słyszałem na trasie jedno słowo: "Harja!" - co po węgiersku oznacza "Naprzód!". Podobnie jak w Paryżu, gdzie po całej trasie niesie się wyrażenie "Allez, Allez!"

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce