Iwona Bernardelli wraca do biegania i wciąż wierzy w Tokio. "Muszę to zrobić dla Mateusza!"

 

Iwona Bernardelli wraca do biegania i wciąż wierzy w Tokio. "Muszę to zrobić dla Mateusza!"


Opublikowane w czw., 17/10/2019 - 18:41

34-letnia Iwona Bernadelli (z domu Lewandowska) to jedna z najlepszych polskich maratonek z rekordem życiowym 2:27:47 (Londyn 2015, dziewiąty wynik w historii polskiego maratonu). Jeszcze na początku 2017 r. uzyskała w Osace czas 2:29:37.

15 miesięcy temu urodziła synka i z entuzjazmem mówiła o powrocie do biegania oraz walce o prawo udziału w maratonie na igrzyskach olimpijskich w 2020 roku. Pierwszym startem w zawodach po macierzyńskiej przerwie był Biegnij Warszawo 2018, zmierzono jej wtedy czas 43:53.

Dziś o Tokio wciąż marzy, ale... nadal jest na etapie powrotu do biegania na najwyższym poziomie. Październikowy Biegnij Warszawo 2019 na dystansie 10 km był pierwszym startem Iwony Bernardelli po 5-miesięcznej przerwie spowodowanej poważną kontuzją.

– To był dla mnie bardzo dziwny rok, a ostatnie 5 miesięcy chyba najtrudniejsze w całej mojej biegowej karierze. W marcu, gdy na poważnie wróciłam już do treningu, przytrafiło mi się zmęczeniowe złamanie w stawie krzyżowo-biodrowym.

– Zmęczeniowe? Przecież Ty dopiero co zaczęłaś trenować!

– Ja też nie wiedziałam wtedy, o co chodzi. Byłam na zgrupowaniu wysokogórskim w amerykańskim Albuquerque, trenowałam raz dziennie, bo miałam pod opieką Mateuszka i biegałam tylko wtedy, kiedy mógł się nim zająć mój trener Marek Jakubowski.

Dopiero później poczytałam i dowiedziałam się, skąd mogło się wziąć to złamanie. Przyczyną były prawdopodobnie hormony, bo niski poziom testosteronu "sprzyja" podobnym urazom. Ja testosteron zawsze miałam niski, a gdy byłam w ciąży i po urodzeniu karmiąc Mateusza piersią, jego poziom spadł jeszcze bardziej. Okazało się, że kobiety w ciąży i karmiące są w grupie podwyższonego ryzyka jeśli chodzi o takie zmęczeniowe złamania.  

Wracając do Albuquerque, teraz myślę, że samotny wyjazd z synkiem był szalonym pomysłem. Ten obóz był dla mnie bardzo trudny, nie było mowy o normalnej regeneracji, bo cały czas musiałam zajmować się niespełna 8-miesięcznym dzieckiem. Mateusz bardzo źle zniósł zmianę strefy czasowej (8 godzin do tyłu – red.), przez 3 początkowe doby praktycznie nie spał. Całe szczęście, że pomogli mi trochę Ania Szyszka i Kuba Nowak, którzy też byli wtedy na obozie, bo dzięki nim mogłam pójść do toalety czy wziąć prysznic po treningu.

Weszłam już wtedy w trening, robiłam biegi ciągłe. Czułam, że zaczyna mi coś tam wychodzić. I choć już w Stanach zaczęło mnie boleć, po powrocie do Polski mieliśmy zaplanowane starty kontrolne na 10 km, bo fizjoterapeuci twierdzili, że to tylko nadciągnięcie mięśni. Wiosna miała być sprawdzianem, a na jesień planowaliśmy start w maratonie i walkę o kwalifikację olimpijską.

– Te plany legły w gruzach. Dlaczego?

– Cały mój świat legł w gruzach gdy usłyszałam diagnozę lekarską. Byłam już wtedy grubo ponad miesiąc „w plecy” z treningami, bo przerwałam je zaraz po przylocie z USA, na początku kwietnia. Fajnie wszystko szło, byłam bardzo zmobilizowana, gotowa, żeby dobrze postartować, a tu taki cios, potężna kłoda rzucona przez los pod nogi!

Bardzo trudno było mi pozbierać się psychicznie, tym bardziej, że zalecenia lekarskie były bardzo restrykcyjne: położyć się na 2 miesiące do łóżka, niczego nie dźwigać, zero wysiłku fizycznego. Jak to zrobić przy małym dziecku? Wiedziałam więc, że rehabilitacja będzie dłuższa.

Z drugiej jednak strony obecność Mateusza nie pozwoliła mi się załamać całkowicie. Wzięłam się w garść, postanowiłam wykorzystać dany mi przez los czas na bycie z synkiem. Chodziłam na zabiegi: pole magnetyczne, rozluźnianie mięśni, potem powolutku ćwiczenia wzmacniające. I czekałam na pozytywny wynik rezonansu magnetycznego.

– Kiedy mogłaś wrócić do aktywności?

– Pierwsze marszobiegi zaczęłam robić pod koniec sierpnia, pojechałam wtedy, po 5-miesiecznej przerwie, na obóz do Międzyzdrojów. Stopniowo coraz więcej truchtałam, robiłam dużo ćwiczeń wzmacniających, wreszcie... postanowiłam wystartować 6 października w Biegnij Warszawo. Wielkie podziękowania dla Centrum Rehabilitacji Sportowej Tomasza Wilińskiego i jego fizjoterapeutów, zwłaszcza Moniki Urban, bo to oni postawili mnie na nogi i dali nadzieję powrotu na mój wysoki poziom.

– Jak teraz trenujesz?

– Tuż przed Biegnij Warszawo byłam na 10-dniowym zgrupowaniu w Szklarskiej Porębie z zawodnikami przygotowującymi się do wyjazdu na Światowe Igrzyska Wojskowe w Chinach. Cały czas jestem żołnierką Wojska Polskiego i armia też bardzo mi pomaga, jest ze mną i czeka na mój powrót. Przy okazji sprawdziliśmy rozstanie z Mateuszem, bo do tej pory zawsze i wszędzie był ze mną. Okazało się, że dał spokojnie radę, znacznie trudniej zniosłam rozłąkę ja (śmiech).

– Decyzja o Biegnij Warszawo była bardzo spontaniczna?

– Tak. Pod koniec obozu w Szklarskiej zasugerowałam ten start trenerowi Jakubowskiemu. Nie był za bardzo przekonany, wiedział, że po zaledwie miesiącu biegania nie „polecę” 10 km w 34 minuty i nie pościgam się o czołową lokatę. Ale ja liczyłam, że taki start posunie mnie w treningu mocno do przodu, będzie mi łatwiej wejść na prędkości drugiego zakresu. Ten start był moim pierwszym biegiem ciągłym po kontuzji! Dzięki niemu mogłam się przełamać i wejść na wyższy poziom treningu.

– W tych okolicznościach wypadłaś w Warszawie i tak bardzo dobrze: zajęłaś czwarte miejsce z czasem 36:51. Jesteś zadowolona?

– Tak, jak najbardziej. Chciałabym, oczywiście, pobiec szybciej, ale trener powiedział przed startem, że każdy wynik poniżej 37 minut będzie rewelacyjny. Udało się, nie będę więc narzekała (uśmiech). Jeśli chodzi o wnioski, zobaczyłam, że szybciej się męczę, bardzo dużo kosztował mnie bieg pod wiatr i nie jestem obiegana na większych prędkościach: schodziłam chwilami do tempa poniżej 3:30/km, ale nie byłam w stanie dłużej go utrzymać. Powód jest prosty: bardzo dawno nie biegałam w takim tempie.

Walczyłam jednak, starałam się utrzymać tempo zawodników, obok których biegłam i jestem przekonana, że dzięki temu szybciej wrócę do takiego biegania na treningach. Nie miałam kryzysu, nie było wielkiego cierpienia, z którym wiąże się bieganie „w trupa”, po którym wypluwa się płuca, a nogi są do wymiany. Nogi mnie nie bolą, zatem przygotowanie mięśniowe mam prawdopodobnie całkiem niezłe.

– Szybko wrócisz na swój wysoki poziom?

– Nic na pewno nie będziemy robili na siłę, ale... skoro Mateusz „się poświęcił” i potrafi być bez mamy, a od września chodzi już do żłobka, to ja też muszę coś dla niego zrobić i stanę na głowie, żeby wywalczyć kwalifikację na igrzyska olimpijskie w Tokio! (śmiech).

– To jaki jest plan na tę walkę?

– Solidny trening! Będę słuchała trenera, bo to nie ja jestem tu szeryfem (śmiech). Na pewno trener Jakubowski przygotuje mnie do maratonu jak zawsze dobrze. Na każdym maratonie byłam w formie, nie było ani jednego takiego, na którym bym nie czuła mocy w nogach. Wierzę, że tym razem też tak będzie. Trzeba mi tylko cierpliwości i spokoju, no i przede wszystkim zdrowia!

– A gdzie na wiosnę będziesz szukała olimpijskiego minimum?

– Jeszcze o tym nie myśleliśmy. Na pewno chciałabym wystartować w maratonie z mężczyznami, łatwiej wtedy powalczyć o konkretny wynik. Trzeba będzie jednak już wkrótce coś konkretnie zaplanować, bo ja bardzo lubię mieć cel, to mnie zawsze mobilizuje do ciężkiej pracy.

– Bardziej pasowałby ci zimowy maraton w Azji czy wiosenny w Europie?

– Dużo zależy od tego jak szybko wrócę do dyspozycji i jak będą szły treningi. Azja jednak raczej odpada: Osaka w styczniu czy Nagoja na początku marca to maratony typowo kobiece. Bardziej prawdopodobny jest więc jakiś kwietniowy bieg w Europie. Będzie też więcej czasu na przygotowanie formy.

– Życzymy zdrowia i powrotu do najwyższej dyspozycji, powodzenia!

Dziękuję i... nie dziękuję! (śmiech)

Rozmawiał Piotr Falkowski


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce