K-B-L czyli Krew, Ból i gLoria Ambasadora

 

K-B-L czyli Krew, Ból i gLoria Ambasadora


Opublikowane w śr., 30/07/2014 - 15:39

Zaczynam wbiegać się na najwyższy szczyt na trasie Szczeliniec Wielki (919 m. n.p.m.). Słowo ‘wbiegać’ nie jest adekwatne ze względu na ilość schodów jakie trzeba pokonać do szczytu. Na Szczelińcu (18km) szybko zaliczam punkt kontrolny pijąc tylko colę. Biegnę dalej. Panujący mrok i wilgotność powietrza, które osadza się również na kamiennych schodach nie ułatwia sytuacji. Do tego labirynt skał. Ze dwa razy zaliczam punkty widokowy bo trasa nie jest oznaczona taśmami biegu. Niby niewielka strata, niby tylko jedna droga, ale miedzy tymi skałami w ciemności można by się kręcić w kółko. Widzę, że nie tylko ja mam ten problem (a wystarczyłyby jakieś oznaczenia na kładkach). W końcu trafiam na właściwą drogę.

Schodzimy w dół po kamiennych schodach. W ciemności stopa nie mieści się na śliskim schodku i przymusowo zsuwam się kilka w dół. Podnosząc się szybko, sprawiam ze spada mi w głowy czołówka i rozsypuje się na części po kontakcie ze skałą. Wstrzymuję ruch (jest to jednoosobowe wąziutkie zejście). Pomocna dusza (dzięki Janusz J ) oświetla mi pole i zbieram do kupy czołówkę. Uff, świeci. Lecę dalej.

Po zejściu ze szczytu, trasa wiedzie płaskim szlakiem. Przede mną grupa biegaczy jak świetliki tworzą żywą linię światła. Dobiegam do nich, bo stoją. Są zdezorientowani bo od dawna nikt nie widział oznaczeń trasy. Dzwonią do organizatora. Z jego wskazówek wynika, że rzeczywiście zboczyliśmy z trasy. Trzeba się wrócić, niewiele, jakieś 500m do drogi i skręcić w lewo. Tak robimy i od razu widać szarfy oznaczające trasę. Znowu biegnę w linii robaczków świętojańskich. W tak cichym towarzystwie dobiegam do p.k. Ścinawka Średnia (40km). Tu zaskoczenie. Po pierwsze spotykam Grześka, który mówi że zrezygnował z biegu – ‘nogi odmówiły współpracy’. Szkoda. Był dla mnie czarnym koniem tego ultra (Grzechu, powodzenia następnym razem J ). Po drugie, punkt wygląda jakby właśnie przeszła przez niego Katrina: nie ma coli, nie ma bananów, są resztki arbuza. Na punkcie widać, że organizatorzy kompletnie nie panują nad sytuacją. Patrzę na swojego gremlina i oczom nie wierzę – 40km pokonałem w 6h 27m i to nawet jeszcze nie maraton. Cóż trzeba biec dalej.  

Trasa biegnie teraz w raczej płaskim, niewielkie wzniesienia, długie odcinki monotonnego krajobrazu. Wbiegamy do jakiejś małej miejscowości. Ok. 4. nad ranem. Biegniemy obok kościoła, później koło ‘mordowni’ – już daleka słychać muzykę. Na parkingu przed lokalem gość montuję system nagłaśniający do samochodu kumpla(?) który przygląda się temu tez emocji. No pewnie, emocje o tej godzinie! Lokal tętni życiem. I muzyką. I … Zostawmy to.  Skręcam w bok od głównej drogi za szarfami. Znów biegnę prostym płaskim odcinkiem, który się dłuży i dłuży. Znowu las. Nikogo nie widać ani za mną ani przede mną. Wbiegając na wniesienie gdy las robi się rzadszy robię zdjęcie. Wkrótce świt. Jestem w rezerwacie przyrody Cisowa Góra.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce