Kiepki i sztajchy, czyli Nasz PółLeśnik Zima [ZDJĘCIA]

 

Kiepki i sztajchy, czyli Nasz PółLeśnik Zima [ZDJĘCIA]


Opublikowane w wt., 03/12/2019 - 07:09

Bielsko-Biała, 30 listopada, 8:00. Trzeci weekend, trzeci półmaraton. W dodatku najtrudniejszy, jaki może być. Poprzedni był pagórkowaty, a ten pierwszy z tego samego gatunku, co dzisiejszy. W zimny, sobotni poranek, wraz z 367 zawodnikami wszystkich trzech dystansów, stoję na starcie PółLeśnika Zima. Taki powrót do mocniejszego biegania po długim roztrenowaniu nie jest zbyt mądry, ale przynajmniej jest zabawa.

Ile kilometrów ma ten półmaraton?

To pytanie na Leśnikach jest jak najbardziej uzasadnione. Ty mrazem organizatorzy Michał i Ania Kołodziejczykowie łaskawie zaserwowali półmaratończykom zaledwie trzy dyszki, za to z sumą podejść 2400 metrów, jak nie więcej. Piszę „zaledwie”, bo nie jest to rekord – ten padł w sierpniu 2018 w Korbielowie i wyniósł 34 kilometry. Też tam byłem i na mecie piwo piłem. 

Już po kilkuset metrach pierwsza mała kiepka, czyli w nazewnictwie Michała strome podejście. A potem trzy kolejne, co jedna, to większa. Niektóre po ścieżkach wydeptanych chyba przez leśną zwierzynę albo osobiście przez ojca dyrektora zawodów. Dla równowagi, zbiegi są równie strome. Na nich po swojemu nadrabiam, ile mogę.

Spadamy wprost pod słupy kolejki gondolowej na Szyndzielnię. Widok, który się ukazuje naszym oczom, to mega „kiepka”, czyli jak ja mówię – „sztajcha”. Podejście wyrasta do samego nieba. Na odcinku około 1,4 km jest jakieś 400 metrów przewyższenia, czyli można to porównać z legendarną końcówką Piekła Czantorii. Rozkręcam się pomału, ale wyżej, kiedy robi się najbardziej stromo, wreszcie łapię rytm.

Jesień czy zima?

Na górze zaczyna się „nominalna” pora roku. Choć to kalendarzowa jesień, Leśnik na przełomie listopada i grudnia jest tradycyjnie zwany zimowym. W wyższych partiach Beskidu Śląskiego w nocy spadł śnieg, a kiedy teraz podchodzimy, właśnie jeszcze trochę go dosypuje. Przy górnej stacji kolejki uczestnicy SpeedLeśnika skręcają w lewo, a reszta zbiega wzdłuż ogrodzenia w prawo.

Zbieg jest długi i łagodny, i ma po drodze jedną małą hopkę, zwaną Cyberniok. Na dole czeka paśnik niedaleko zapory w Wapienicy. Na płaskim dobiegu przeganiają mnie z powrotem ci, których wyprzedziłem w dół.

Daktyle i kawałek ciasta z bufetu popijam colą. Maratończycy w prawo, my w lewo żółtym szlakiem ponownie na stok Szyndzielni. Na długim, stromym podejściu chwila zawahania. Taśmy jakby wskazują skręt w prawo w dół, ale niżej ich nie widać. Dalej w górę też nic. W kilka osób chwilę rozkminiamy i w końcu decydujemy się na zbieg. Dobry wybór, bo w dole za zakrętem w końcu jest taśma.

Starożytna moc

Błoto i liście pozwalają pięknie puścić nogi, więc na dole przy gruntowej drodze jestem błyskawicznie, po drodze wyprzedzam kilka osób. Tam mamy drugi bufet, gdzie trasa maratonu ponownie dołącza do naszej. Znowu przegryzam daktyle. Żołądek coś nie chce współpracować. Może śniadanie po piątej rano było za duże? Przez cały bieg, oprócz tego co na punktach, zjem tylko jednego żela, więcej się nie da wcisnąć. Może przez to później mnie trochę odetnie.

Przed nami wyrasta największa „sztajcha” dnia. Stroma, kamienista leśna dróżka prowadzi na górę Stołów (1035 m n.p.m.). Podchodzi się ciężko, co ja bym zrobił bez kijków. Któryś ze spotkanych współzawodników wspomina, że gdzieś tu niedaleko odkryto starożytne kamienne kręgi. Może to z nich powinniśmy teraz czerpać moc? Na końcówce rzeczywiście skądś znajduję jej rezerwy i trochę przyspieszam.

Zadowoleni z osiągnięcia najwyższego punktu  trasy, w kilka osób trochę za bardzo rozpędzamy się żółtym szlakiem w dół i o jakieś 300 metrów przestrzelamy skręt w lewo. Po powrocie widzimy, że jest wyraźnie oznaczony i to był wyłącznie nasz błąd. I tak dobrze, że mamy tylko kilka minut w plecy. Kogoś tu podobno wyniosło aż do oddalonych o ponad kilometr Trzech Kopców.

Szybko uciekam moim towarzyszom, bo zbieg jest jakby stworzony dla mnie. Stromy, kamienisty, techniczny i najdłuższy na całej trasie. W parę minut jestem na stokówce, z której po chwili taśmy prowadzą w prawo na ostatnie duże podejście, tym razem na sam szczyt Szyndzielni.

Odcinek specjalny

Początek jest łagodny, nawet z moim brakiem formy daję radę biec pod górę. Pod gnijącymi liśćmi czai się błoto, w którym nie pierwszy już raz dzisiaj moczę buty. Coraz bardziej stromymi serpentynami leśnej dróżki stopniowo zbliżam się do dwójki zawodników przede mną.

Przed wypłaszczeniem doganiam Kingę. Razem łapiemy następnego biegacza. Znowu chwila zastanowienia, bo nie widać taśm. No tak, skręt został jakieś sto metrów za nami. Wracamy i razem z kilkorgiem współzawodników, którzy dobiegli z dołu, wbijamy się w odcinek specjalny.

Na profilu trasy widać podszczytowe wypłaszczenie, z którego nagle wyrasta taki mały ząbek. Okazuje się on wzorcową „Michałową kiepką” (organizatora). Kilkadziesiąt metrów w pionie na krechę przez las, bez żadnej ścieżki. Taśmy jednak dobrze wskazują drogę i po kilku minutach, zziajani jak psy, gramolimy się prosto pod szczytowy drogowskaz na Szyndzielni.

Jakby porównać z półmaratonem Bestyja na Piekle Czantorii dwa tygodnie temu, to do tego punktu wychodzą podobne parametry: 24 km i ok. 2300 m+. Tam meta była na górze. Czas na Szyndzielni też mam taki sam: pięć godzin bez kilku minut. A może trochę lepszy, odliczając te małe nawigacyjne wtopy. Cudów jednak nie ma, formy z dnia na dzień się nie zrobi.

Królestwo za czapeczkę

Uciekam grupce, przebiegam obok schroniska. Trochę się czaję na śliskim, zmrożonym śniegu. Poza tym zwyczajnie nie mam już siły szybko zbiegać, a nie jest na tyle stromo, bym mógł zyskać samą techniką. Mimo to ciągle wyprzedzam ludzi z półmaratonu. Przeganiają mnie tylko dwaj najszybsi maratończycy, walczący do końca o zwycięstwo.

Sześciokilometrowy zbieg do mety jest urozmaicony dwiema małymi hopkami i jedną większą – Kozią Górą. Tędy, w odwrotną stronę, podchodziłem jak zombiak na Szyndzielnię na pierwszym BUT-cie w 2013 roku, płacąc frycowe za zbyt mocne zbieganie na początku 85-kilometrowego dystansu.

Teraz na podejściu pod Kozią Górę jestem już na tyle spowolniony, że prawie dogania mnie grupka, której dopiero co uciekłem. Gubię ich za wierzchołkiem, korzystając z bardziej stromego zbiegu. Dużo niżej, na wypłaszczeniu, dogania mnie wielkimi susami znajomy Paweł Przybyła, pędzący po trzecie miejsce w maratonie. Siły mi wystarczy na trzymanie się z nim tylko przez chwilę.

Grupa pościgowa za mną i jeden widoczny zawodnik do wyprzedzenia mobilizują mnie do przyciśnięcia na ostatniej, płaskiej prostej. Choć się oszczędzałem na całym zbiegu z Szyndzielni, na kreskę wpadam i tak nieźle zmachany, w czasie 5:40.10. Forma do zdecydowanej poprawy, ale warto było się ściorać dla towarzystwa, dobrej zabawy i tej pięknej czapeczki z pakietu.

Kamil Weinberg


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce