Maratońska Dojrzałość. Rafał Ławski o swojej przygodzie z królewskim dystansem

 

Maratońska Dojrzałość. Rafał Ławski o swojej przygodzie z królewskim dystansem


Opublikowane w pon., 17/11/2014 - 09:22

Tak naprawdę wszystko zaczęło się w Poznaniu.

Pierwsza impreza biegowa w której brałem udział to Bieg Przemysła na dystansie 10 km. Wspominam go z wielkim sentymentem – poznańska Malta – dzień przed maratonem, który był dla mnie wówczas czymś zupełnie nieosiągalnym, biegiem z innej planety zarezerwowanym dla osób o zupełnie innym poziomie wytrenowania. Jednak na mecie mojej pierwszej „dychy” obiecałem sobie, że wrócę tu za rok i pokonam ponad czterokrotnie większy dystans.

Zanim jednak to nastąpiło, wystartowałem w imprezie biegowej, która już nosiła miano biegu długodystansowego. Na pierwszy półmaraton wybrałem się do Parzęczewa ze względu na, jak wówczas sądziłem, spokojny charakter imprezy – „Półmaraton Puchatka”. Jak się jednak okazało po wystrzale startera większość uczestników ruszyła do przodu z taką prędkością, że naprawdę trudno było dostrzec ten rekreacyjny charakter imprezy. Pamiętam, że od piętnastego kilometra zacząłem słabnąć ze względu na zbyt ostre tempo w pierwszej połowie biegu oraz wysokie temperatury. Rekreacji w takim wydaniu zupełnie się nie spodziewałem, zważywszy, że na mecie dochodziłem do siebie przez prawie godzinę. Z resztą do dziś jak czytam mojemu dziecku książeczki o przygodach Kubusia Puchatka, to dostaję dodatkowy zastrzyk adrenaliny, i od razu błądzę wzrokiem za izotonikiem, zerkając na stoper i pulsometr.

W tamtym momencie perspektywa pokonania Królewskiego Dystansu stała się jeszcze bardziej odległa. Przyszedł jednak ten moment – 14 października 2007 roku w Poznaniu o godzinie 10.00 rozpocząłem swoją wielką przygodę maratońską. Pokonanie moich pierwszych 42 kilometrów i 195 metrów zajęło dokładnie 3 godziny 39 minut i 33 sekundy.

Kiedy przekroczyłem metę – poza zmęczeniem poczułem, że to nowy etap w moim życiu. I faktycznie od tamtej chwili nic już nie było takie same jak dotychczas. Zarówno w sferze prywatnej jak i w innych aspektach życia – poziom motywacji, plan dnia, rozkład zajęć, wykorzystanie doby w maksymalny sposób, dystans do posiadania dóbr materialnych czy też nieustanna praca nad własnym ciałem i umysłem. To tylko część zmian, lecz zgoła bardzo istotna. Przewartościowana zostaje sama definicja biegania i nabiera wymiaru metafizycznego.

Kiedy zakładam do treningu słuchawki, myślę o oderwaniu się od zgiełku ulic i hałasu współczesnego świata. A czas między startem i metą to moment dłuższej kontemplacji, kiedy mogę uporządkować myśli. W toku codziennych obowiązków, nieustannej presji czasu, pewne rzeczy umykają, schodzą na dalszy plan. Wykonując aktywność fizyczną można po prostu zająć umysł tym co najważniejsze. Wędrówka maratończyka ma sens i cel.

Druga refleksja to magia dystansu. Tu naprawdę można się zmęczyć. Przy maratonie, nawet dystans o połowę zasługuje co najwyżej na miano „Biegu na dystansie 21 kilometrów i 97 metrów”. A pojęcie półmaraton nie oddaje takiego znaczenia jakim jest połowa wysiłku maratończyka. Dla amatora mającego do dyspozycji co najwyżej 8-9 godzin tygodniowo na sport, to właśnie czyni ogromną różnicę. Z drugiej jednak strony ilość jednostek treningowych nie powinna w żadnym wypadku stanowić ograniczenia i zabierać prawa do startu na królewskim dystansie. W końcu amatora nie powinno się oceniać po osiągniętym czasie, lecz po motywacji i umiejętności pogodzenia spraw zawodowych, rodzinnych i sportu, czy ewentualnych innych zajęć. Dla jednych 3 godziny może być porażką, dla innych cztery i pół godziny wielkim sukcesem!

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce