Przetrwanie w krainie lodu – 3. Księżycowy Cross w Ozorkowie

 

Przetrwanie w krainie lodu – 3. Księżycowy Cross w Ozorkowie


Opublikowane w ndz., 15/01/2017 - 10:39

Szybki przelot samochodem z Łagiewnik do Ozorkowa. Nie, w żadnym razie już tego dziś nie biegnę – pomyślałem po treningu Runmageddonu. Dwie godziny crossfitu na śniegu, milion burpees i innych ćwiczeń, bieganie i czołganie z oponą po wertepach naokoło stawu, skoki przez ściany... wystarczy tej zajezdni. Wykąpany i w czystych ciuchach, przejeżdżając przez Zgierz zacząłem się ponownie rozmyślać...

Relacja Kamila Weinberga

* * * * *

Kilka minut przed 16:00 stoję na wspólnym starcie dychy i półmaratonu. A jednak biegniesz! – woła na mój widok Dawid z Dzik Komando, z którym jeszcze niecałe dwie godziny temu gryźliśmy śnieg i zasuwaliśmy z oponami po łagiewnickim lesie – I to połówkę? Sam się przepisał na krótszy dystans. Mhmm, ale tak na przetrwanie – odpowiadam, naprawdę myśląc: „ściano, oto przybywam”. "Oh no not I, I will survive..." – z głośników leci stary hicior, a my powoli przekraczamy startową bramę.

* * * * *

Pewnie i tak nie będzie wolnych pakietów i sprawa się rozwiąże – następna rozkmina, już na wjeździe do Ozorkowa. – Poczekaj jeszcze chwilę, okaże się, czy ktoś nie odbierze – powiedziała mi na miejscu miła wolontariuszka. Dwadzieścia minut przed startem zostało kilka pakietów. Wpłata, podpis, dzida do samochodu po szpej, wskoczyłem z powrotem w częściowo przemoczone ciuchy i w ostatniej chwili zdążyłem na start.

* * * * *

Już na początkowym kilometrze, na dobiegu do jeziora gwiazdy zaczynają tańczyć na lodzie. Pierwsze potrójne axle zostają wykręcone i pierwsze orły wywinięte. Ludzie z obu dystansów wyrwali do przodu. Trzymam się gdzieś w połowie stawki. Na pięknie podświetlonym znaczku 2 km łapię czas 10:40. Wolniej debilu, miało być na przetrwanie!

Ten kawałek znam z czerwcowego Supermaratonu Ozorków, który biegłem już trzy razy. Asfalt wkrótce ustępuje miejsca zalodzonym gruntowym drogom. Długi, upierdliwy podbieg zmusza do zwolnienia. Niektórzy już maszerują. Zaczynamy się mijać z wracającymi liderami dychy. Robi się ciemno, czołówki czas zapalić.

Do nawrotki krótszego dystansu prowadzi długa, wyjątkowo parszywie oblodzona prosta. Ta dycha jest trochę dłuższa, to tak naprawdę ćwierćmaraton. Czekają tam ciastki i gorąca herbata, ale nie korzystam, tylko cisnę bez zatrzymywania się. W końcu mam do obalenia całą, dobrze zmrożoną połówkę.

Wiadukt nad A2 przebiegamy razem ze spotkaną współzawodniczką. Dla Agnieszki to dopiero drugi półmaraton, a pierwszy crossowy – przygotowuje się do wiosennego debiutu na królewskim dystansie. Wkrótce mi trochę odskakuje – miało być na przetrwanie – ale trzymam ją w zasięgu wzroku. W lesie na szczęście przyczepność jest trochę lepsza – zamiast gołego lodu jest więcej zmrożonej grudy. Moje kapcie, prawie nieśmigane nówki z górskim bieżnikiem, znakomicie sobie z nią radzą.

Zaczynam czuć nieuniknione, nawarstwiające się zmęczenie. Jednym z jego objawów jest kolka, która długo nie chce przejść. Długi, lekki zbieg płynnie przechodzi w równie długi podbieg. Też nieznaczny, ale świeżości w kroku brak. Kilometry są naprawdę fajnie oznaczone podświetlonymi pięciolitrowymi butelkami z wodą. Międzyczasy na nich łapię w granicach 5:45-5:55. Oprócz dobrych oznaczeń, na wszystkich skrzyżowaniach kierują nas pomocni wolontariusze.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce