Tak się biega ultra w Zjednoczonym Królestwie. Paweł Pakuła w „10” Thames Trot Ultra 50 [FOTO]

 

Tak się biega ultra w Zjednoczonym Królestwie. Paweł Pakuła w „10” Thames Trot Ultra 50 [FOTO]


Opublikowane w pt., 13/02/2015 - 09:07

Początek

Godzina 8:30 rano. 313 osób na sygnał rusza do wyścigu.

Nawet nie zdążyłem przesunąć się do przodu i przyjrzeć czołówce. Ciekawe czy jest Craig Holgate, wielokrotny zwycięzca tego biegu z ostatnich lat? Po kilkuset metrach asfaltem zbiegamy nad Tamizę. Ta druga najdłuższa rzeka Wielkiej Brytanii, do tego przepływająca przez stolicę kojarzyć nam się może z Wisłą, ale z bliska nijak jej nie przypomina. Jest wielokrotnie węższa i ma dziwny, szmaragdowy kolor. – Naturalny czy z powodu zanieczyszczenia? – zastanawiam się. Słyszałem o katastrofalnym zanieczyszczeniu tej rzeki w XX wieku, więc stawiam bardziej na to drugie. A jednak na trasie spotkam później wędkarzy a na gałęziach nadrzecznych drzew ujrzę grupę wodnych ptaków. Czyli jest życie w tej rzece, może obecnie nie jest już tak zatruta.

Pokonujemy mostek i biegniemy wzdłuż rzeki, w dół jej biegu. Wokół mnie sporo ludzi. Wszyscy jakoś mocno zaczęli. Dałem się ponieść dla tłumu i biegnę po 4:30 na kilometr zamiast założonego 4:45 – 4:55. Niedobrze. – Pewnie wielu z nich popełniło typowy błąd i zaczęło za szybko, po 30 kilometrze zaczną puchnąć – domyślam się. Tylko dlaczego ja mam puchnąć razem z nimi? Roztropnie hamuję się zwalniając i pilnując, aby tętno nie było zbyt wysokie.

Biegnie się dobrze. Nadrzeczna ścieżka wkrótce się kończy. Trzeba biec po trawie, ale i tu można nieźle przycisnąć. Jest płasko a ziemia wczesnym rankiem jest jeszcze zmarznięta i twarda. Mniej przyjemnie robi się, gdy wbiegamy na teren, na którym traktor zostawił wyboiste ślady wykręcające nieprzyjemnie stopę. Cóż – tu przynajmniej ciągniki jeżdżą po polach a nie służą do szturmowania stolicy.

Krajobrazy

Początek biegu ultra, zwłaszcza za granicą to taki czas, kiedy biegnąc spokojnym tempem można delektować się widokami i podziwiać krajobraz. Ten na Thames Trot jest w większości typowo wiejski. Nadrzeczna ścieżka, od czasu do czasu ktoś spaceruje z psem, ktoś inny łowi ryby. Wokół krzewy, zarośla, ale lasów bardzo mało. Anglicy w epoce nowożytnej masowo wycinali lasy w celach przemysłowych, dla branży okrętowej i hutniczej. Teraz kraj ten ma jeden najniższych poziomów zalesienia w Europie. Dominują łąki starannie ogrodzone przez właścicieli bardzo tu uczulonych na punkcie swojej prywatnej własności. Biegnąc wzdłuż rzeki musimy często przystawać na chwilę i otwierać bramki odgradzające jedno pole od drugiego.

W pewnym momencie dobiega mnie plusk wioseł. Po rzece płyną wioślarze. To najpewniej drużyny studenckie trenujące do popularnych prestiżowych wyścigów nurtem Tamizy. Młodzi ludzie siedzą w smukłych niczym trzciny łodziach, w kilka osób lub pojedynczo. Patrzę, jak mężczyźni o silnych ramionach i szerokich barkach perfekcyjnie synchronicznie pracują wiosłami. Za chwile mija mnie jakaś dziewczyna. Siedzi w niewielkiej łodzi, równo pracuje całym ciałem nogami przesuwając się na wózku i rękoma manewrując wiosłami. Jest całkowicie skupiona na wiosłowaniu, nie wykonuje żadnych zbędnych ruchów. Podziwiam piękny widok bardziej patrząc na rzekę niż pod nogi. Trwa to jakiś czas, ona płynie, ja biegnę wzdłuż brzegu. Słyszę tylko mój przyśpieszony oddech i plusk wioseł jej łodzi. Sport, wysiłek, rywalizacja, poświęcenie, dystans, piękno przyrody. Niby dwie różne dyscypliny, ale tyle jest wspólnego. To najładniejsza chwila tego wyścigu. Chciałbym ją zapamiętać jak najdłużej.

Rywalizacja

Przez większość dystansu widzę zarówno biegnących za mną jak i przede mną. Nie ma wielkich roszad, dramatycznych zwrotów akcji, kryzysów. Staram się gdzie to możliwe trzymać założone tempo poniżej 5 minut na kilometr. Na razie się udaje. Kojarzę już z widzenia konkurentów, z którymi się mijam. Ciekawe, że w moim tempie biegnie także kilka kobiet.

Trasę przemierzam inaczej niż większość, bo z mapą i kompasem kciukowym na palcu. Czytałem relacje uczestników poprzednich imprez i wiem, że można się tu pogubić a bardzo bym tego nie chciał. Biegnę więc z mapą. Chyba słusznie, bo gdzieniegdzie, zwłaszcza w miastach trasa odbiega od rzeki a nie jest jakoś dodatkowo oznaczona przez organizatorów. Są tylko nie zawsze dobrze widoczne oznaczenia turystyczne „Thames Path”. Dodatkowo w dwóch miejscach są „diversions” – obejścia trasy z powodu uszkodzeń czy prac budowlanych. Nawiguję wtedy trochę na podstawie mapy a trochę na plecy zawodników przede mną. Niedaleko Abingdon widzę wąż ludzi biegnących po drugiej stronie rzeki. Nasi? Niedowierzam, bo nie zgadza się to z mapą. Biegnąca obok osoba wyjaśnia mi, że to parkrun, bieg na 5 km rozgrywany w tym samym czasie, co nasz wyścig.

Punktów kontrolnych jest 5. Dobiegam do pierwszego pamiętając, by zbliżyć nadgarstek z chipem do czytnika. Inaczej nie zanotuje mojej obecności na punkcie. Zatrzymuję się na chwilę, popijam zimną wodę, podjadam gęsty żel energetyczny GU i ciasto podobne do naszego „murzynka” tylko dodatkowo nafaszerowane bakaliami. Osoby, z którymi biegłem jakoś obrobiły się szybciej na punkcie i teraz muszę je gonić. Udaje mi się, znowu biegniemy niedaleko siebie. Załączam muzykę z filmów Quentina Tarantino. Mijają kilometry, mijają godziny, mijają kolejne punkty kontrolne: CP 2 i CP 3. Nie wiem, który jestem. Po prostu biegnę w miarę równo przed siebie.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce