Wartość kwantu pocieszenia – Beskidzka 160 Na Raty [RELACJA, ZDJĘCIA]
Opublikowane w pon., 23/11/2015 - 09:10
Gdzieś w okolicach szczytu spotykamy się z Hubertem z Warszawy, z którym razem pociągniemy do końca całe pierwsze okrążenie. Na łagodnym, ale śliskim od świeżego śniegu zbiegu wywalam orła, podpierając się ręką. Hubert pyta, czy wszystko w porządku, ale tylko obmywam śniegiem błoto i krew z dłoni i ciśniemy dalej. Obaj czujemy się mocni w zbieganiu, więc na bufecie w Poniwcu meldujemy się w ekspresowym tempie, wyprzedziwszy po drodze sporo zawodników.
Szybko łykamy przekąski, na popitkę woda, izotonik, kofola i gorąca herbata. Dziewczyny z załogi punktu dziwnie patrzą na moją prawą dłoń. Sam na nią spoglądam i widzę, że na zewnętrznej stronie urosła całkiem spora gula. Pękła jakaś żyłka – diagnozuje sanitariuszka, pryskając kontuzjowane miejsce zamrażającym sprejem. Jak nie ma otwartego złamania, to można napierać.
Czas na małą niespodziankę. Schodami na górny taras stacji narciarskiej i... wzdłuż wyciągu pod górę. Tak ze 200 metrów w pionie na pół kilometra, po błocie zmieszanym z rozmiękłym śniegiem. Wyszukuję bardziej kamieniste podłoże dla lepszego oparcia stóp. Orientację w wysokości dają tylko lampy na słupach wyciągu, rozpraszające mgłę. Zabrzmi to dziwnie, ale to podejście, robione na spokojnie, jest całkiem relaksujące. Jak na razie. Na trzecim kółku będę inaczej śpiewał.
Od górnej stacji wyciągu trasa podąża łagodnie pod górę w kierunku szczytu Czantorii. Na długich odcinkach da się biec. Przy czeskim schronisku jest już na tyle jasno, że można wyłączyć latarkę. Zaraz za wierzchołkiem spadamy granicznym czerwonym szlakiem ostro w dół. Kamienie i śnieg, niżej dochodzą liście i błoto. Sam nie wierzę, że moje wysłużone i zjechane Icebugi jeszcze tak dobrze łapią przyczepność. Trzymamy się z Hubertem w niewielkiej odległości od siebie, znów przesuwając się w górę stawki.
Po najdłuższym na całej pętli zbiegu, żeby nie było za łatwo, organizatorzy zafundowali nam równie ciekawe podejście. To już piąte i ostatnie. Ponumerowałem i nazwałem je sobie w głowie i będę je odhaczał, robiąc następne okrążenia. Startowe. Błotne. Z żółtym szlakiem. Z wyciągiem. Z orczykiem.
Z orczykiem, bo końcowy odcinek prowadzi wzdłuż słupów wyciągu. Wcześniej leśnymi drogami i ścieżkami, mniej lub bardziej stromo, z naciskiem na bardziej. Za przełamaniem w dół, na ściance trasy wyciągowej, Hubert mi trochę ucieka. Odpuszczam, nie chcę cały czas zbiegać na maksa, nie można zajechać czwórek, jeszcze dwie pętle przede mną...
Pierwsze kółko wchodzi w 3h30. Sam nie wierzę, planowałem jakieś 4 godziny przy 4.5-godzinnym limicie. Na bufecie ser, kiełbasa, słone i słodkie przekąski, napoje do wyboru. Wyruszamy razem z Robertem z Warszawy. Na pierwszym zbiegu stwierdzamy, że tego zwalonego drzewa chyba tu nie powinno być. Decyzja o powrocie... tak jest, przegapiliśmy doskonale oznaczony skręt. Co robi z człowiekiem zbiegowa adrenalina. Na szczęście strata jest nieduża, zaledwie kilka minut.
Na dole doganiamy dwójkę, która przez nasze gapiostwo nas wyprzedziła. Szutrowo-asfaltowy kawałek i błotniste podejście robimy całą czwórką, doganiając jeszcze jednego zawodnika. Zgodnie z prognozą śnieg pomału przestaje padać.
Sztajcha wyciągowym stokiem po raz drugi. Dochodzi nas czołówka półmaratonu. Lider na przemian podchodzi i podbiega, mimo 40-procentowego nachylenia. Kto to taki? Marcin Świerc. Znajduje nawet czas przybić ze mną piątkę w przelocie.