Wartość kwantu pocieszenia – Beskidzka 160 Na Raty [RELACJA, ZDJĘCIA]

 

Wartość kwantu pocieszenia – Beskidzka 160 Na Raty [RELACJA, ZDJĘCIA]


Opublikowane w pon., 23/11/2015 - 09:10

Chyba kiedyś wspominałem, że lubię układać rymy podczas napierania. Na tapetę idzie „Piosenka o bieganiu”, wariacja na temat Krainy Lodu, która dodawała mi siły na ostatnim łódzkim maratonie. Zamiast Henryka Szosta bohaterem zostaje spotkany przed chwilą zawodnik. Mam tę moc, mam tę moc / Cisnę tak jak Marcin Świerc / Więc napieram dzień i noc / Łyknę setkę albo ćwierć! Ta dwuznaczność z ostatniego wersu jest zainspirowana herbatą z prądem, oferowaną na punkcie. Nie skorzystałem, wiedząc ile jeszcze przede mną...

Zamiast prądu, równie dobrego kopa daje doping wesołej ekipy na samej górze, głośno dzwoniącej krowim dzwonkiem. Towarzyszy im sympatyczny husky, który mnie z daleka obszczekuje, by potem się przywitać. Gęba sama się śmieje również do stojących przy trasie tutaj i w innych miejscach całkiem licznych fotografów i wolontariuszy. My w biegu przynajmniej nie marzniemy...

Dolna część zbiegu z Czantorii jest już rozdeptana, jakby przeleciał tędy tabun koni. Bokami wydeptane ścieżki z błotnistą pośniegową ciapą, a pośrodku kamienie. Stwierdzam, że całkiem nieźle trzymają, więc najbardziej strome kawałki pokonuję właśnie po nich. Tak chyba najszybciej i najbezpieczniej, choć sądząc po śladach, mało kto z nich korzystał.

Czwórki i łydki mam już trochę zajechane. Na pierwszym kółku było fajnie, ale teraz nabieram coraz większego szacunku do tej trasy. Brutalna – można ją nazwać jednym słowem. Po drugiej pętli łapię czas 7h43. Ale mnie spowolniło. Niby do 9-godzinnego limitu daleko, a tym bardziej do 15-godzinnego na mecie, ale na ultra niczego nie można być pewnym. Krzysiek się zmieści na drugim kole dosłownie sekundy przed limitem, ale będzie już zbyt wykończony, by ruszyć na trzecie. Mimo to ambitnie zrobi końcowe podejście na metę, już poza klasyfikacją.

Kryzys kiedyś musiał nadejść. Na startowym podejściu wzdłuż orczyka, mimo kilkuminutowego odpoczynku na bufecie, zaczyna mnie odcinać. Nawet na zbiegach brakuje siły na przyciśnięcie. Podejścia robię coraz bardziej siłowo, więcej pracując kijkami, niż nogami. Prześwitujące zza chmur słońce nieco poprawia psychę. Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija... – powtarzam sobie kryzysową mantrę mojego kumpla Świdra.

Wolontariusze już się zawinęli z newralgicznych punktów, słusznie licząc, że do tego czasu nauczymy się trasy na pamięć. Zostawili tylko śnieżne bałwanki, wskazujące łapkami kierunek napierania. Kiedy wreszcie dotaczam się na punkt w Poniwcu, zaraz za mną nadbiega kilkoro zawodników. Musieli sporo do mnie nadgonić, bo przez całe pół okrążenia nikogo za sobą nie widziałem.

Jest wśród nich jedna dziewczyna. Jesteś chyba pierwszą kobietą! – mówią jej wolontariusze (później się okaże, że naprawdę była druga). Co? Kobieta mnie bije? Nic z tego! – myślę sobie. Szybko zabieram tyłek w troki i ruszam wzdłuż wyciągu.

Za chwilę dogania mnie jeden z tamtej grupki. Marcin z Żor. Wygląda, że zachował więcej sił, ale sportowa ambicja nie pozwala mi odpuścić i trzymam się kawałek przed nim. Kryzys minął. Szczytowy odcinek na Czantorii jestem w stanie w większości przebiec.

Na najdłuższym zbiegu udaje mi się urwać współzawodnika. Wydaje mi się, że na dobre. Aż do połowy ostatniego podejścia, kiedy widzę go niedaleko za sobą. Dystans się zmniejsza, przed przełamaniem wynosi może 20 metrów, a ja napieram już tylko siłą woli. Jest mocny pod górę, jak mam go zgubić, to jedyną szansę mam w dół.

Na ostatnim zbiegu zapalam czołówkę. W zapadającej ciemności dobrze będzie odróżnić dobre kamienie od niepewnego błota. Na dole ścianki widzę, że goniące mnie światełko jest ciągle wysoko. Dalszy zbieg jest w miarę równy i jeszcze odrobinę widać, więc gaszę latarkę. Po co pogoń ma widzieć, gdzie jestem? Czytało się w końcu Scotta Jurka. Biegnę w dół, na ile zajechane nogi dadzą radę.

Zapalam światło dopiero, gdy słyszę wolontariuszy kierujących na podejście do mety. Takie coś mogli wymyślić tylko organizatorzy Beskidzkiej. Ściana błota i rozciapanego śniegu. Im wyżej, tym stromiej. Ponad 400 m w pionie na niecałych 1.4 km.

Po kilku minutach słyszę w dole głosy, kierujące w górę kolejnego zawodnika – pewnie Marcina. Czuję się już taki wyjechany, że mam ochotę odpuścić. Przecież idę na dobry czas, już samo ukończenie tej rzeźni jest sukcesem, jakie ma znaczenie to jedno miejsce. Coś jednak każe mi cisnąć do końca. Światełko w dole co jakiś czas prześwituje zza załamań terenu. Ile jeszcze do końca?

Przez te ostatnie 40 minut idę zrywami, raz szybciej, raz wolniej. Więcej się odpycham z rąk, niż z nóg. W lewym przedramieniu już od dawna mnie coś boli od pracy kijkiem. Latarka za mną chyba jest w bezpiecznej odległości. Wyprzedzam dwójkę zawodników – to znajomy Lucek, który zwolnił, by wspomóc koleżankę z krótszego dystansu. Idę jak w transie i nie rozpoznaję go, dopiero później się zgadamy, że go wtedy minąłem.

W końcu widać światła górnej stacji. Nie mam już siły wyjść na nogach na śnieżną skarpę, więc łapię stalową linkę ogrodzenia i się na niej wciągam. Matę pomiarową przekraczam po 13 godzinach i 15 minutach.

* * *

Trasę ultra z około 90 startujących ukończyło 49 zawodników, w tym 6 kobiet. Wygrali Wojciech Probst (8h53) i Iwona Ćwik (10h39). W maratonie zwyciężyli Patryk Piasecki (5h35) i Dorota Księżnik (7h43), a w „połówce” Marcin Świerc (2h24) i Aleksandra Golicz (3h20). Wstępne wyniki wszystkich dystansów dostępne są TUTAJ.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce