„Mój przyjaciel Ketonal”. Sahara Daniela Lewczuka

 

„Mój przyjaciel Ketonal”. Sahara Daniela Lewczuka


Opublikowane w śr., 12/03/2014 - 09:38

Jak mijały kolejne dni?

Środa – dylemat biec czy ograniczać energię na czwartkowe 90km. Ważne decyzje. Wystartowaliśmy z obozu o 8 rano. Bieg rozpoczął się od długiego zbiegu. Przebiegłem pierwsze 10km bez zatrzymania. Kolano. Więc znowu: Ketonal. Kolejne parę km za bardzo chciałem nadrobić stratę czasu i walkę z bólem kolana w dniach poprzednich. Biegłem ile miałem siły. Przekroczyłem „półmetek” pomiędzy 10 a 20km i ból kolana mnie zwyciężył. Nie mogłem dalej biec. Wkurzyłem się. Szybka decyzja. Ketonal numer dwa. Po 20 minutach znowu ulga. Więc jak tylko mogłem: podejścia wchodziłem, zbiegi starałem się zbiegać, płaskie odległości pokonywać marszobiegami.

Czwartek - 90km. Mnie się to w głowie nie mieściło. Abstrakcja. Jak ja to zrobię? Ale z drugiej strony pokonałem przez poprzednie 4 dni po 40km. Coś już wiem. Wiec tego dnia na pewno do 40km się doholuję. Na porannym briefingu byłem spięty, rozkojarzony. Wiedziałem, że gdzieś na trasie będzie punkt z ciepłą wodą by moc zjeść ciepły posiłek. Byłem pewien, że na 50km (ponad połową trasy). Zaczęło się. Większość zaczęła bardzo spokojnie. W przeciwieństwie do poprzednich dni, organizatorzy położyli szczególnie duży nacisk na bezpieczeństwo. Wbiegaliśmy do głębokiego wąwozu / kanionu, gdzie przez pierwsze 20km, w przypadku jakiegokolwiek wypadku, na pomoc trzeba byłoby było czekać 3-4h. Jedyna forma dotarcia to… wielbłąd. Ani quady, ani jeep, nic by tu nie pomogły. Więc jedyna opcja to wielbłąd, a później helikopterem do szpitala. Organizatorzy wymagali, byśmy obowiązkowo mieli co najmniej 2,5 litra wody, bo kolejny punkt nawodnienia będzie dopiero po 21. kilometrze.

Było tak, jak mówili?  

Tak. Wbiegaliśmy w dół do wąwozu. Trzeba było uważać na potencjalnie spadające skały. Do 30. kilometra trasy był zakaz używania słuchawek, iPodów. Miała być koncentracja. Niebezpieczeństwo groziło wielorakie. Dzięki mojemu przyjacielowi Ketonalowi, przekroczyłem trzeci checkpoint.

3km przed dotarciem do mety, na trasie spotkałem Victorię. Siedziała w cieniu. Zdziwiłem się. Wielokrotnie się przez poprzednie dni mijaliśmy. Do 20-25km byłem z reguły szybszy, później z gracją mnie wyprzedzała. Okazało się, że ból pleców przez niesienie przez 200km plecaka stał się nie do zniesienia. Złapałem ją za rękę, pociągnąłem i powiedziałem, że będę ją eskortował do kolejnego punktu kontrolnego. Później pokazałem jej, jaką technikę podpatrzyłem u Azjatów, którym udawało się radzić z ciężarem plecaka i bólem pleców, będąc relatywnie wątłej postury. Pomogło. Na 3 checkpoint’cie się rozstaliśmy. Victoria okazała się mieć ponad 50 lat. Wiele lat pracowała dla Pepsico, jako CTO (Chief Technology Officer – red.). Od niedawna pracuje ze start-upami w Stanfordzie.

Ciekawe, dlaczego pobiegła po pustyni…

(śmiech). Gdzieś między 30-40km zobaczyłem siedzącego na kamieniu Poula. Tego samego, który pomógł mi rozmasować mięśnie, by zmniejszyć ból kolana. Czułem, że muszę jakoś mu się odwdzięczyć. Ukończył 6 razy  Ironmana na pełnym dystansie, miał za sobą 100-milowe biegi. A tu siedział zgaszony. Wymieniliśmy parę zdań. Okazało się, że dwa dni praktycznie nie przyjmował pokarmu (mieliśmy specjalne jedzenie na biegi ultra). Brakowało mu kompletnie energii. Natychmiast postanowiłem pomóc. Oddałem mu batona i 2 żele energetyczne (ca. 400-500kcal). Chciał być sam. Więc uszanowałem to i ruszyłem do przodu. Niedługo później zgubiłem się w wąwozie. Zabłądziłem. Nie było śladów, by ktoś przede mną biegł. Dostrzegłem pierwsze oznaki mega zmęczenia. Dodałem więc sobie 2-3km do dystansu i straciłem 20-22min. Jak już odnalazłem drogę, w oddali zobaczyłem przede mną idącego powoli Poula. Ucieszyłem się. Ruszył. Mijając go, pozdrowiliśmy się, przybiliśmy piątkę, a ja biegłem dalej.

Na 40. kilometrze usiadłem na 10 minut. Chwilę później Poul zameldował się na punkcie kontrolnym. Sapaliśmy obok siebie siedząc w cieniu. Napełniłem bidony i ruszyłem. On został jeszcze chwile. Odchodząc widziałem tylko że do czwartego checkpointu zbliżał się Marcin. Przede mną tzw. Turkish Road (Turecka droga). Nie pamiętam szczegółów, ale chyba odcinek miał 8,8km oraz 1100m przewyższenia (tu Marcin jest mistrzem detali), gdzie kąt nachylenia dochodził, a być może niekiedy przekraczał 20%. Nigdy w życiu nie szedłem taką drogą. Kamienie, nierówno, stromo. 200km w nogach. Nawet lider biegu tego nie próbował podbiegać.

Ale chciał. Pan też chciał…

Pilnowałem zegarka. To jedyny dzień, kiedy włączyłem Garmina. Inaczej bateria by nie starczyła. I ponieważ Marcin mi codziennie przypominał, że jeszcze maratonu nie przebiegłem (bo odcinki były 40-35-40-40-90-5 km), to tego dnia wiedziałem że zrobię wreszcie te 42,195km. I gdzieś tam, mozolnie wchodząc na „tureckiej” drodze, widziałem Marcina paręset metrów za mną. Na kolejnym zakręcie góry pojawiał się i znikał. I tak ciągle. Ale jak mój zegarek przekroczył 42km i 195m, krzyknąłem „MARATON” (śmiech). Usłyszał, pozdrowił, pogratulował. Walczyliśmy pod górę dalej. Czy jestem już maratończykiem? Hmm…

Zauważyłem pierwsze niepokojące oznaki zmęczenia. Nie swojego, innych. Ślady wymiotów na drodze. Wysiłek zbierał swoje żniwa. Wiem, że na pewnym poziomie, organizm przestaje przyjmować jedzenie, później żeli, a później wody. A wtedy już jest bardzo źle.

Wspinając się na szczyt góry o trudnym do opisania widoku przy zachodzie słońca. Marzyłem, żeby pokonać tę piekielną drogę, by posilić organizm na kolejnym punkcie kontrolnym. Chciałem zjeść coś ciepłego, powoli robiło się chłodno, więc byłby to dobry moment, by się przebrać, włożyć bluzę, chwilę odpocząć. Widoki były niesamowite, zachód słońca bajeczny, widok z góry na dolinę przepiękny. Może o to chodziło? By doświadczać właśnie w taki sposób piękna. W bólu, zmęczeniu.

Nie ma róży bez kolców...

Checkpoint nr 5. Dotarłem. Szybko sobie zdałem sprawę, że popełniłem błąd. Nie byłem uważny na porannym briefingu. Słońce zachodziło. Szybko spadała temperatura. Zaczęło mi być zimno. Ze zmęczenia, od wysiłku, od braku jedzenia. Byliśmy już 10 godzin w ruchu, a ostatnie 10km pozbawiło mnie masy energii. Podejmowane decyzje były kluczowe. Jak szybko się ogarnąć, ile odpocząć, ile zjeść batonów, ile energii mi starczy. Byłem zmęczony. W oczy zaglądało mi powątpienie czy oby uda mi się tego dnia zrobić coś powyżej 60km. Tam właśnie okazał się być zbawienny punkt kontrolny, na którym była gorąca woda przygotowana do posiłków, czy namiot w którym można było trochę odpocząć. W głowie kalkulowałem opcje. Założyłem lampkę na głowę, tzn. „czołówkę” i w drogę.

Dochodząc do szóstego punktu kontrolnego spotkałem kolegę, z którym zaprzyjaźniliśmy się, mimo że słabo mówił po angielsku. Brazylijczyk, Ironman. Bardzo kulał. Pokazał mi swoją kostkę. Myślałem, że już źle widzę ze zmęczenia, ale prawie nie było różnicy pomiędzy grubością jego łydki a grubością jego kostki.

Straszne…

Natychmiast oddałem mu swoje kije. Kuleliśmy 1-2km razem do checkpointu. Tam wreszcie chwila odpoczynku. Usiadłem na krzesełku polowym. Bałem się, że nie wstanę. Na ten dzień przygotowałem sobie najlepsze jedzenie. Wiedziałem, że jak będę to jadł, to jest dobrze. Organizm daje radę. Poszczególne założenia osiągnięte. To nie było tylko jedzenie, zbawienne kalorie, pożądany ciepły posiłek. To była mega nagroda dla ciała, dla mnie, dla głowy i komfortu psychicznego. Jak konsumowałem posiłek, na punkt wbiegła Victoria. Ucieszyłem się. Twarda babka – pomyślałem. Poradziła sobie z bólem pleców. Da radę. Dobiegł też Poul. Był bardzo słaby. Zamiast zjeść, natychmiast poszedł do namiotu, by się położyć. To mnie zmartwiło. Nadal nie jadł.

Siedząc i jedząc, musiałem podjąć jedna z najważniejszych, strategicznych decyzji. Czy odpocząć w namiocie parę godzin lub do rana czy iść dalej? Być może nie ma co się aż tak forsować i warto rozłożyć te 90km na kolejny dzień. Deadline czasowy tego odcinka kończył się w piątek o 13:00. Miałem więc 60km za sobą. Wystarczyłoby się przespać np. do 5 rano i wyruszyć  spokojnie, by skończyć odcinek. Ale wiele osób sugerowało, by starać się zrobić go za jednym razem. Bo podobno bardzo trudno organizmowi po 60km i tylko paru godzinach odpoczynku się zregenerować i zmusić do kolejnych 30km. Bałem się tego. A co jak nie wstanę? Albo jak wstanę to ledwo będę szurać nogami? Zawierzyłem doświadczeniu innych….

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce