Bieg 7 Dolin Rafała Słociaka: „Nie udało się zrealizować ambitnych planów, ale udało się stoczyć walkę z samym sobą. I chyba wygrać”
Opublikowane w czw., 25/09/2014 - 10:18
3:00
Dobra, czas pobiegać. Ruszamy z minimalnym opóźnieniem, od samego początku bardzo chcę ustawić dobre tempo. Dobre tempo biegu na 100km to tempo dużo niższe niż najniższe jakie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Nie mogąc wyobrazić sobie takiego tempa, biegnę swoim tempem, co okazuje się (w moim mniemaniu) tragiczne w skutkach. Ale nie tak od razu.
5:33
Na pierwszą żywieniówkę (schronisko na Łabowskiej Hali – 22km) wbiegam wraz ze wschodem słońca. Uzupełniam płyny, wciągam parę herbatników, jakieś pomarańcze i lecę dalej. Jest całkiem ok., od teraz do przepaku już w zasadzie tylko zbieganie. Zbieganie to super sprawa, pod warunkiem że dopiero zaczynasz wyścig, albo w ogóle nie jesteś na wyścigu. Swoją drogą znowu zostawiam plecak na przepaku, a na 1.etap zabieram tylko pas z bidonem. Ta sama taktyka co na Rzeźniku i jestem bardzo zadowolony z tego pomysłu. Bidon wystarcza w zupełności, a żel i magnez da się upchnąć do kieszonki w pasie.
Zaczynam bardzo stromy i wyniszczający zbieg do Rytra. Po osiągnięciu asfaltu uda są baaardzo zniszczone, co nie nastraja optymistycznie przed kolejnymi 67 kilometrami.
7:12
Doczłapuję chodnikiem na przepak, wymieniam sprzęt i obżeram się wszystkim co dają. Nie dają tego tak wiele, ale i tak popełniam błąd. Ruszam niemal równocześnie z Bartłomiejem Trelą, który rzuca w moją stronę wiele pomocnych uwag i motywujących słów.
Chwilę potem, jakoś koło 40. kilometra, ścina mnie pierwszy kryzys. Dolegliwości żołądkowe nie pozwalają biec, cudem udaje się nie zwrócić smakołyków z przepaku. Bardzo nie chcę tracić czasu na wizyty w krzakach i udaje się - docieram do kolejnej żywieniówki. Tam odżywiam się już bardzo ostrożnie i spokojnie ruszam z Hali Przehyba w stronę drugiego przepaku, po drodze wspinając się na Radziejową, Wielki Rogacz i Eliaszówkę.
Zbieg do Piwnicznej wyłożony jest betonowymi ażurami, co nie podoba się moim stopom. Po drodze ktoś o dobrym sercu wystawia przed dom miski i wiadra z wodą, plus kilka kubeczków. Cudownie. Pijemy i odświeżamy się nieco, ale jest ciężko bo temperatura coraz bardziej daje w kość.
11:53
Po długim kawałku asfaltem, docieram na drugi przepak. Spotykam tam ponownie Anię, znajomą z górskiego obozu biegowego. Postanawiamy razem wyruszyć z punktu. Na kolejnych kilometrach dołącza do nas parę osób i lecimy tak mniej więcej do Łomnicy. W nogach jakieś 70km, właśnie skończyliśmy krótki zbieg i zaczynamy mozolne podejście po betonowych ażurach.
Nagle zupełnie odcina mi prąd. To jest chwila. Błogosławię na dalszą drogę dotychczasowej towarzyszce, a sam zwalniam tak, że GPS przestaje wykrywać jakikolwiek ruch. Po chwili ja sam przestaję wykrywać jakikolwiek ruch. Z nieba mocna lampa, staję w miejscu by na chwilę zawisnąć na kijach. I tak kilka razy, co jakieś 20 metrów. Dochodzę (duże słowo) do najbliższej plamy cienia i - nie potrafiąc zrobić kroku - padam bez sił, niemal równocześnie z trzema innymi biegaczami.
Tak ma wyglądać ostateczny upadek? Kryzysy przychodzą i odchodzą, to jest do przewidzenia, a ja nie zamierzam się nikomu tłumaczyć z wycofu. No wstawaj i napieraj, jest setka do zrobienia!
Ale ciało ogarnęła niemoc. Okropna, ciemna głębia niemocy, rozświetlana płomieniem złości i frustracji. Kolejny raz mnie ścina; kolejny raz wysoka temperatura sprawia, że całkowicie opadam z sił. Wyprzedzają mnie ludzie, którzy po prostu idą. Im też musi być ciężko, przecież wszyscy mamy te same warunki.
Zbieram się w sobie, jakimś cudem podnoszę się z trawy i wznawiam rozpaczliwy marsz pod górę. Legenda ultra Scott Jurek, w swojej książce „Jedz i biegaj” pisze: Odległość ogałaca Cię ze wszystkiego. Całym sobą dokładnie czuję co znaczy ultra i gdzieś w tyle głowy zaczyna rodzić się niechciana i niebezpieczna myśl - czy zmieszczę się w limicie czasu?