Bieg 7 Dolin Rafała Słociaka: „Nie udało się zrealizować ambitnych planów, ale udało się stoczyć walkę z samym sobą. I chyba wygrać”

 

Bieg 7 Dolin Rafała Słociaka: „Nie udało się zrealizować ambitnych planów, ale udało się stoczyć walkę z samym sobą. I chyba wygrać”


Opublikowane w czw., 25/09/2014 - 10:18

Ze złego snu wybudza mnie zbawienna melodia - idzie burza. Kto by pomyślał - od kiedy bawię się w ultradystansowca, przeklinam deszcz jak tylko się da. To deszcz wyciągał mnie tak daleko poza strefę komfortu, to on sprawiał że tak bardzo cierpiałem. A teraz tak bardzo pragnę choćby kilku większych chmur, kilku minut opadów…

Docieram na szczyt między Łomnicą, a Wierchomlą Wielką. Zaczyna kropić, coś cudownego. Kiedy osiągam asfalt w Wierchomli, pada już konkretny deszcz. Niebo się zlitowało. Cytując klasyka – deszczu, dziękuję Ci.

Teraz długi kawałek drogą do przedostatniej żywieniówki i zarazem ostatniego przepaku. Nieważne że pod górę, nieważne że po twardym. Kilkadziesiąt metrów przed hotelem, w przydrożnych krzakach, czai się fotograf. Fotograf na biegu ultra to osoba o niesamowitej mocy - nie musi zupełnie nic mówić, a ludzie nagle przechodzą z marszu do biegu. Ale nawet taka „pomoc” jest teraz na wagę złota.

14:28

Hotel „Wierchomla”. W nogach już dystans Rzeźnika, więc od teraz przesuwam swoją osobistą granicę. W worku na przepaku zostawiłem zamrażacz, którym teraz uważnie opsikuję sobie nogi. Oddaję zawodnikowi w potrzebie ostatnią ampułkę z magnezem, uzupełniam płyny i wciągam jakieś owoce. W jelitach trwa niesamowita impreza, ale jakoś udaje się powstrzymać organizm i nie tracić czasu na wizytę w krzakach. Co chwilę przeliczam w głowie ile kilometrów mi zostało, ile mam na to czasu, jakie muszę mieć minimalne średnie tempo i jakie tempo zakładam na ostatnie kilometry, biorąc pod uwagę profil trasy. Opuszczam punkt i lecę asfaltem jakiś kilometr, po czym skręcam ostro w prawo i…

O k****.

Stok narciarski. A konkretniej – dolna stacja.

Na odcinku 3km wspinam się prawie 400 metrów w górę. To się nie dzieje naprawdę. Kiedy docieram na szczyt i robi się płasko, zaczynam się zastanawiać czy ktokolwiek jeszcze jest za mną. Chyba wszyscy już mnie wyprzedzili i jestem ostatni. Zmęczony, obolały i zrezygnowany, na domiar złego źle odczytuję informację z profilu trasy (wcześniej przygotowanego i naklejonego na bidon, z naniesionymi informacjami o zakładanym tempie, godzinach dotarcia na punkty i wysokościach n.p.m. poszczególnych szczytów i dolin).

Jest 15:30, spędziłem na trasie 12,5h, a na bidonie widzę limit 13,5h na dotarcie do ostatniego punktu kontrolnego. Nie ma takiej opcji. Chce mi się płakać, piszę do Justyny, że już nie zdążę i zdejmą mnie z trasy na ostatnim PK, więc niedługo przyjadę do Krynicy. Złe emocje – zły doradca. Po chwili orientuję się, że limit wynosi jednak 15h, więc mam 2,5h na najbliższe 8km do bacówki nad Wierchomlą i 4,5 godziny na ostatnie 20km. Do zrobienia nawet marszem. I zrobię to, choćbym złamał obie nogi. Tyle, że wtedy już nie marszem.

15:56

Zbieg do asfaltu w Szczawniku okazuje się zejściem do asfaltu w Szczawniku. Ból jest okropny, ale trochę mi wstyd, jako że pozostali jednak jakoś biegną. I znowu mnie wyprzedzają. Mam to gdzieś, od jakichś 15km nie walczę o pozycję, tylko o ukończenie. Ostatnie łagodne podejście na ostatni punkt kontrolny utwierdza mnie w przekonaniu, że dam radę. Napieram sam. Znowu chce mi się płakać, ale tym razem ze szczęścia, kiedy wizualizuję sobie finisz w Krynicy. Łzy działają przeciwbólowo, ogarnia mnie cicha euforia.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce