Matka wszystkich ścian, wspomnienie B7D [ZDJĘCIA]

 

Matka wszystkich ścian, wspomnienie B7D [ZDJĘCIA]


Opublikowane w pt., 12/09/2014 - 09:12

Podobno jak nie masz tremy przed startem, to nie osiągniesz dobrego wyniku. A ja jestem myślami gdzieś daleko. Do Krynicy przyjechałem po odskok od skrzeczącej rzeczywistości. Ale stojąc na deptaku o trzeciej nad ranem wśród kilkuset takich świrów jak ja, myślę sobie powalczymy. Jeszcze nie wiem, jaka walka mnie czeka.

To moja pierwsza oficjalna setka. W zeszłym roku otarłem się o ten dystans na BUT85, który naprawdę miał sporo więcej. Ukończyłem, ale dostałem ostre bęcki. Na metę tegorocznego Rzeźnika dzięki porządnym treningom dotarłem w niezłym stanie. Przez lato starałem się utrzymać formę.

Ciepło, mgła, odliczanie, start. Rozbieg ulicami miasta, podejście ścieżką na pierwszy garb, rzeka światełek. Wąsko, ciasno, trzeba uważać na użytkowników kijków. Swoje dałem na przepak do Rytra. Może przy tej ilości zawodników niegłupio byłoby wprowadzić zakaz kijkowania na pierwszym etapie, wzorem Rzeźnika? Zbieg do drogi, słychać bluzgi, ktoś odwalił orła na błocie.

Za szczytem Jaworzyny seria mniejszych i większych hopek, w ciemności czas i droga zlewają się w jedno. Nie wiem, gdzie zaczęło się rozjaśniać, za Runkiem czy gdzieś dalej. Czerwone słońce bez przekonania wstało znad chmur, jakby niezdecydowane, jaką pogodą nas dziś uraczyć. W dolinach pod nami morze mgieł. Na Łabowskiej szybko łykam co trzeba i cisnę ostro w dół do Rytra. Jak mogę coś zyskać, to właśnie tu.

Błotnisty zbieg przypomina mi ściankę wzdłuż wyciągu przed Cisną na Rzeźniku, tyle że dłuższą. Nauczony doświadczeniem z poprzednich biegów nie kozaczę, żeby zaoszczędzić czworogłowe na resztę dystansu, ale i tak lecę szybciej niż wszyscy. Zaczynają mnie z powrotem przeganiać dopiero na asfalcie, a szczególnie jak się zupełnie wypłaszcza w Rytrze. Nie lubię długich szosowych przelotówek na biegach ultra. Do samego przepaku wlokę się Gallowayem.

Czas na wlocie niezły, poniżej 4h40. Ciągle nieśmiało myślę o zakręceniu się wokół 15 godzin. Tylko jakoś zupełnie nie chce mi się jeść, pierwszy raz w dwuletniej historii moich ultra startów. Wmuszam w siebie żel i jeszcze coś słodkiego, popijam gazowaną wodą bo innej nie ma, biorę kijki i bez marudzenia ruszam napierać na Przehybę.

Od początku szlaku ostro do góry, z kilkoma ściankami. Najbardziej mordercze podejście całych zawodów. Na przehybel tej Przehybie to najłagodniejsze ze słów, jakie sobie powtarzam rypiąc pod górę. Pozostałe nie nadają się do zacytowania. Ale tutaj para w płucach jeszcze jest. Pierwsze oznaki kryzysu pojawiają się gdzieś przed rozwidleniem szlaków do agrafki prowadzącej do schroniska.

Odcinka energetyczna. Na bufecie muszę na kilka minut usiąść. Rozsądek nakazuje jeść, ale na sam widok drożdżówek, bananów, jak również moich własnych batonów i żeli chce mi się rzucić pawia. Udaje mi się utargować z żołądkiem kilka kawałków pomarańczy, herbatników i dużą garść kostek cukru. Taaak, cukier. On mi ratuje tyłek. Popijam kilkoma kubkami izotonika. Przynajmniej nie jest gazowany jak ta woda, którą dają na wszystkich punktach i którą z konieczności leję do bukłaka. Może to przez te bąbelki mam kłopoty z jedzeniem? Co roku ludzie psioczą na gazowaną wodę i co roku sytuacja się powtarza...

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce