Bartłomiej Trela - Pokonaj-Astme.pl

 

Bartłomiej Trela - Pokonaj-Astme.pl


Opublikowane w wt., 29/07/2014 - 13:23

Na widok rozpalonego do czerwoności nieba – płaczę.

Spokojnym tempem, razem z kilkuset współtowarzyszami, truchtam po ulicach Krynicy. Wraz z ubywającymi metrami, światło latarni zanika, a kiedy skręcamy w kierunku bezdroży, zupełnie gaśnie. Utwardzona, szeroka droga, wiodąca pod pierwsze wzniesienie, zamienia się w wąski szlak koloru czerwonego. Spoglądam za siebie. A tam morze świetlików, migoczących pod gwiaździstym niebem. Czasem trudno dostrzec, gdzie kończy się nieboskłon. Ten ciąg czołówek przypomina teraz przedłużenie drogi mlecznej. Widok naprawdę nie do opisania.

Po kilku pierwszych kilometrach, które wiodły przez zalesione tereny wokół „Holicy”, kierujemy się na drogę prowadzącą na szczyt Jaworzyny. Mimo, że cały czas jest pod górę tempo nie spada, a dookoła słychać rozmowy. To naprawdę niespotykany widok. W połowie drogi na szczyt, kiedy w gęstwinie drzew robi się „wyrwa”, moim oczom ukazuje się wspaniały widok. Ciemny granat nieba ustępuje miejsca czerwieni, wyłaniającej się zza szczytów. Na widok rozpalonego do czerwoności nieba – płaczę. Pierwszy raz w życiu widziałem tak niesamowity wschód słońca. Przed oczami staje scena z mojego ulubionego filmu „Forest Gump”, gdzie główna postać opowiada o wspaniałych rzeczach, które widziała w życiu. Jest to na pewno jeden z widoków, który do końca życia będzie ze mną. Widzę, że nie jestem odosobniony, wokół mnie zwalniają, a nawet zatrzymują się inni, aby podziwiać to wspaniałe zjawisko.

Po godzinie i dwudziestu minutach, od rozpoczęcia biegu, mijam budynek górnej stacji kolejki z napisem Jaworzyna Krynicka 1114 m. Teraz mogę oglądać w pełnej krasie zjawisko, które sprawiło nadmierną wilgoć moich oczu. Największe wzniesienie na tym odcinku mamy za sobą, teraz będzie już tylko z górki. Oczywiście teoretycznie, bo co jakiś czas na trasie pojawiają się podbiegi i to nawet całkiem strome.

Ciemność rozświetlona przez liczne czołówki coraz bardziej ustępuje, nieśmiale przeciskającym się między drzewami, promieniom porannego słońca. Tempo biegu zdecydowanie przyśpiesza. Mimo pełnego skupienia na szlaku, który lawiruje między wystającymi korzeniami drzew, udaje się mi zaliczyć ukłon prawie do samej ziemi. Na szczęście szybka reakcja zapobiega dość bolesnym obtarciom. Inni nie mają tyle szczęścia i co jakiś czas ktoś niespodziewanie zapoznaje się z nawierzchnią najeżoną kamieniami. Gdy tylko ktoś dotyka szlaku, inną częścią niż podeszwą buta, od razu doskakuje do niego kilku biegaczy, aby natychmiast mu pomóc.

Słońce jest już na tyle wysoko, że czołówkę chowam do plecaka. Nadal jest przyjemnie zimno. Mija właśnie 2.5 godziny, od kiedy jestem na trasie biegu. W oddali słychać nienaturalne dźwięki. Przed Schroniskiem na Łabowskiej Hali umieszczono maty, które wydają ten piskliwy, drażniący ucho dźwięk. Zwiastuje on pierwszy na trasie punkt odżywczy. Łapiąc banana i dwa herbatniki, nie zatrzymuję się, biegnąc dalej.

Od czasu do czasu mijają nas kolejni zawodnicy. To ci, którzy dziś pokonują krótsze dystanse, a wystartowali z 10 i 20 minutowym opóźnieniem. Robi się coraz cieplej i para, która do niedawna wyłaniała się z ust przy każdym oddechu, całkowicie zanikła. Właśnie wbiegłem na porośnięte przez borowinę obszerne pagórki. Jeszcze tak niedawno garściami zbierałem tutaj jagody. Teraz już ciężko doszukać się choć jednej. Szlak tutaj jest bardzo wąski, ale za to jaki malowniczy.

Po kilku kolejnych kilometrach znowu niesamowity widok. Poranne gęste mgły przykrywają doliny. W tle, jak na dłoni Tatry, odcinają się od horyzontu. Widok jak na zdjęciu, które wygrało konkurs fotograficzny National Geographic. Tutaj też mimo, że to przecież bieg, „towarzysze” wyciągają aparaty. Ba, niektórzy, nawet siedząc na plecaku z batonem energetycznym w ręce, podziwiają ten widok.

Z radością w sercu przemierzam dalszą część szlaku, pamiętając o ciągłym popijaniu na przemian niewielkich ilości płynów. Co pół godziny galaretka Isostara, a co godzinę mały żel. Nie mogę pozwolić na to, aby nie uzupełniać węglowodanów, a co gorsza odwodnić się. Czas i kilometry szybko ubywają i nawet nie wiem, kiedy moje nogi znowu lądują na twardym asfalcie. Teraz jeszcze tylko most na Popradzie i cztery kilometry biegu na pierwszy przepak.

„231!… 148!… 305!”

Ostatnie kilkaset metrów rozmawiamy razem z innym biegaczem o tym, czego doświadczyliśmy przez ostatnie cztery godziny. Pozwala to zapomnieć o zmęczeniu, które nieuchronnie się zbliża. Odkąd biegniemy na odsłoniętym terenie, odczuwalna temperatura jest coraz wyższa. Znacznie przekracza założone przeze mnie 12 stopni. Trudno, ale w zeszłym roku mieli gorzej, lało – myślę sobie.

Na kilka metrów przed bramą hotelu znajoma twarz. Żona już czeka. Z telefonem w ręce skierowanym na mnie. Miło będzie obejrzeć to za kilka lat. W oddali słychać pokrzykiwania wolontariuszy „…231!… 148!… 305!”. O to mój numer. Zanim dobiegam do punktu odbioru depozytu, czeka już przygotowany.

Krótkie spojrzenie na czas – 4 h 10 min. Jest dobrze. Ponad półtorej godziny w zapasie na drugi etap. Z mojej analizy wynika, że na tym etapie trzeba mieć minimum godzinę zapasu, aby w ogóle myśleć o ukończeniu choćby drugiego etapu. Długi rękaw, zmieniam na kompresyjny z krótkim, uzupełniam płyny, zapasy odżywek i dalej w drogę.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce