Nie sprawdziło się powiedzenie „do trzech razy sztuka”.
Gary Robbins w swoim trzecim starcie w Barkley Marathons nie dotarł do mety. Przez fatalną aurę, nie zmieścił się w limicie trzeciej rundy.
Najbliżej sukcesu Robbins był przed rokiem, gdy ukończył finałową, piątą pętlę, tyle że pomylił się, zgubił właściwą trasę i nie został finiszerem 160-kilometrowego biegu, odbywającego się na terenie Frozen Head State Park.
W Barkley Marathons 2018 wystartowało około 30 osób i nikomu nie udało się ukończyć biegu. Właściwie nie ma w tym nic niezwykłego. Przez ostatnie 30 lat, a dokładniej od 1986 r., tylko 15 osób zaliczyło pełny dystans zgodnie z wyznaczonymi regułami.
Tym razem przeszkadzała pogoda - padało i było zimno. Zresztą pogoda właściwie nigdy nie ułatwia biegaczom zadania – podczas Barkley Marathons albo jest śnieg, lód i mróz, albo wiatr, deszcz i chłód.
Nawet gdy jest po prostu zimno, trudno dotrzeć do mety. Ostatni raz bieg zakończył się z zerowym stanem finiszerów w 2007 r.
Aby ukończyć Barkley Marathons, trzeba zaliczyć 5 pętli w limicie nieprzekraczającym 60 godzin. Na każdą pętlę jest 12 godzin, a dowodem na pokonanie właściwej trasy są zebrane po drodze karki z książki. Do tego trasa nie jest łatwa, trzeba pokonać 20 km w górę i w dół. Na mecie nigdy nie ma tłoku. Jeśli już ktoś mieści się w limicie, to zazwyczaj jedna, dwie osoby. Tylko raz bieg ukończyły 3 osoby.
Niemało kłopotów nastręcza również start. Nie dość, że zamiast zgłoszenia wysyła się esej, to jeszcze nigdy nie wiadomo, kiedy rozpocznie się bieg. Sygnałem do startu, jest zapalony papieros w ustach organizatora i dźwięk muszli.
Zazwyczaj oczekujący w namiotach biegacze ruszają na trasę ok. 1 kwietnia. W tym roku, niespodziewanie papieros został zapalony w miniony weekend.
IB