Czekam na wiatr, co rozgoni
Ciemne skłębione zasłony
Stanę wtedy na raz
Ze słońcem twarzą w twarz
[Maanam – Krakowski spleen]
Déjà vu
Rajcza, 6 sierpnia 2016, 4:00. Kropi deszczyk, świecą czołówki, palą się niebieskie i czerwone race, wataha napieraczy rusza na trasę. Wszystko jakieś takie znane, oswojone. W głowie spokój, zero emocji ani podenerwowania. Czy już jestem wypranym z uczuć cyborgiem, czy to tylko znajomość miejsca? A może po prostu jestem na swoim miejscu?
Wyliczyłem sobie, że to mój jubileuszowy dwudziesty raz na dystansie maratonu lub dłuższym. Właśnie tu trzy lata temu zaliczyłem swój pierwszy raz na ultra w górach. Wszystko było inne, a jednocześnie takie samo.
* * * * *
Rajcza, 10 sierpnia 2013, 4:35. Napieraaaaać! – bojowy okrzyk organizatora Krzyśka podrywa do startu prawie 500 zawodników. Godziny analizowania trasy, planowania taktyki, wszystko to ważne, ale to już było. Nie myśl za dużo, bo zostaniesz myśliwym.
* * * * *
Zwardoń, 6 sierpnia 2016, 5:30. No więc za dużo nie myślę, tylko automatycznie zbiegam z Rachowca, wyprzedzając kogo się da. Półtorej godziny od startu mijam pierwszą pomiarową bramkę. Przed chwilą dogoniłem Darka z mojej łódzkiej ekipy. Wcześniej spotkałem Monię, znajomą z Rzeźnika. Milena tym razem „służbowo” zamyka krótką trasę. Jej mąż Bartek wraz z Krzyśkiem, Michałem i górskim debiutantem Badylem dawno wyrwali gdzieś do przodu. Zacznij po cztery na km, a potem przyśpieszaj – darliśmy łacha z tego ostatniego, maratońskiego prawie trójkołamacza. Chyba nie wziął sobie tych porad do serca?
Po deszczowej nocy na starcie wydawało się, że trochę odpuściło, ale jednak ciągle siąpi. Zwardoń jest tak samo zamglony, jak wtedy. Przynajmniej jest cieplej i napieranie w samej koszulce nie stwarza kłopotu. Tamtego poranka wchodząc na Wielką Raczę szczękałem zębami i w schronisku musiałem się długo rozmrażać gorącą herbatą.
Pierwsze dwa Wawrzyńce były mokre, dwa następne upalne. No to już wiemy, jak będzie za rok...
Gdzie Szatan mówi dzień dobry
Co z tego że jest cieplej, jak jest wolniej. Podejście na Kikulę, a potem na Raczę idzie jakoś tak bez przekonania. Brakuje pary i motywacji, sporo zawodników mnie wyprzedza. Dlaczego do cholery nie wejdę sobie spacerkiem jak człowiek i nie wstąpię na obiad i piwko do schronu? Pocieszam się, że najwyższą skumulowaną różnicę wzniesień mam już za sobą. Tym razem na szczycie nie tracę czasu, nie wchodzę nawet do środka, wciągam tylko żela popijając wodą i cisnę dalej, ale i tak mam ponad pół godziny w plecy. Miałem założenie, żeby poprawić tamten wynik...
Wtedy się udało zrobić Chudego w 12 godzin i 47 minut. Gdyby nie taktyczne błędy żółtodzioba, mogłem urwać jeszcze z pół godziny. Albo jestem bez formy, albo w tamtym czasie mimo braku doświadczenia byłem w życiowej dyspozycji.
A jednak na górze jest zimno. Deszcz się wzmaga i zaczyna wiać. Zakładam kurtkę i lecę te w większości przebieżne ponad 10 km do Przegibka. Na rozdrożu do schroniska spotykam... Szatana. Znajomy wolontariusz z Pokojowego Patrolu dzielnie stoi i moknie, kierując nadbiegających ludzi na bufet, a wracających z niego na dalszą część trasy. Szatan sam już raz przebiegł krótszą wersję Chudego.
Agrafką wraca Badyl, przybijamy piątkę. Myślałem, że jest dalej z przodu. Na bufecie ze 45 minut w tył do starego wyniku, ale wypas taki sam, jak wtedy. Wszelakie owoce i ciastka, gorąca herbata. Nadrabiam braki żywieniowe, bo własne batony i żele mi dziś bardzo ciężko wchodzą. Najwięcej łykam kawałków arbuza. Dobiega Darek, a później Monia. Darek rozsądnie wybiera krótszą opcję, bo jest świeżo po dolnośląskiej 130-tce i tydzień przed Janosikiem. Monia z uśmiechem na twarzy pozostaje przy 80+. Uprzedzając fakty – spokojnie ukończy w limicie.
A ja dalej mam wątpliwości, które zaczęły się jeszcze przed Raczą. Zrobiłem już grubą wersję Chudzielca, nie mam ciśnienia, czasu już i tak nie poprawię, jest mokro, zimno, parszywie, po co mi to? Opuszczam gościnny bufet i pomocnych wolontariuszy, i tak zbyt długo tu kwitłem. Później sprawdzę, że już niewiele osób z tych wychodzących po nas ruszyło na długą trasę...
* * * * *
10 sierpnia 2013, 9:50. Stąd już podobno rzut granatem na rozdroże na Rycerzowej. Rzut ten zajmuje mi niecałą godzinę od wyruszenia z Przegibka. Na ostatnim stromym podejściu w niejednej głowie zapewne rozegrała się walka, czy skręcić w prawo, czy w lewo. W ostatnich dniach przed biegiem powiedziałem przyjaciołom, że mogę stąd zadzwonić, miaucząc że mam dosyć i w ogóle świat jest do d... i ja chcę do domu, a oni mają mi wtedy dać kopa i kazać cisnąć na 80+.
* * * * *
6 sierpnia 2016, 10:00. Głodny to źle, a najedzony też niedobrze. Ciężko mi się rozpędzić z pełnym żołądkiem. Na rozstaju jeszcze raz pozdrawiamy się z Szatanem i wbijam się w podejście na Rycerzową. Stopniowo się rozkręcam i wreszcie zaczynam wyprzedzać. Na stromym kawałku przed szczytem otrząsam się z resztek kryzysu. To już równo półmetek. Mimo prawie godziny straty do planu, na rozdrożu bez wahania wybieram drogę w prawo.
Dzik w swoim żywiole
Dopiero tu się dla mnie zaczyna prawdziwe ściganie. Stawka się znacznie przerzedziła, bo większość skręciła w lewo, ale i tak co jakiś czas wyprzedzam ludzi, lecąc na złamanie karku stromą ścieżką w dół. Raz kończy się to dupozjazdem, na szczęście po miękkim błocie.
Wyrasta przede mną oczekiwana ściana Świtkowej, czy też Beskidu Bednarów. Już z daleka widzę wdrapujących się na nią napieraczy. Tym razem mam kijki, więc idzie mi znacznie sprawniej, niż przed trzema laty. Wtedy musiałem zębami i pazurami trzymać się kamieni, roślinności i czego się dało. Teraz, choć jest jeszcze bardziej ślisko, nie muszę nawet złazić na bok, by złapać przyczepność. Znowu kilka miejsc do przodu.
Na niebieskim szlaku tradycyjnie nie ma taśm, mamy tylko słupki graniczne i szlakowe oznaczenia. Z doświadczenia wiem, że trzeba zachować czujność – poprzednim razem poświęciłem kilka minut na zwiedzanie Słowacji. Widzę, że trzech zawodników przede mną idzie w Polskę. Co oni, pokemonów szukają? Wołam za nimi. Dziękują mi i wracają na graniczny szlak, a ja dalej wyrywam do przodu.
Lecę środkiem przez kałuże ponad kostki. Już mi wszystko jedno, w butach i tak mam pełno wody. Wtedy też było mokro, ale teraz tego błota jest dużo więcej. Deszcz zmienił się w ulewę, do tego wieje zimny wiatr, ale przy szybkim napieraniu wychładza tylko trochę. Ta zabawa zaczyna mi sprawiać jakąś dziwną przyjemność. Ryję w błocie jak dziki świniak w swoim naturalnym środowisku. Przed Oszustem doganiam Badyla. Takie warunki to dla niego nowość, widać że płaci frycowe, ale trzyma się dzielnie i psycha mu nie siada. Znowu uprzedzę fakty – skończy to.
Poprzednio trudności Świtkowej i Oszusta wydawały mi się takie same, ale teraz w międzyczasie dopadało więcej deszczu. Wyrastająca do nieba ściana Oszusta spływa strumieniami błota. Większość współzawodników atakuje bokami ścieżki. Niektórzy bezkijkowcy podpierają się znalezionymi w lesie drągami. Mi się udaje złapać najlepszą przyczepność na samym środku, gdzie spływający strumyk wymywa błoto i odsłania gołe kamienie. Po walce wyłażę na górę prawie 200 metrów wyżej i witam się z wolontariuszami na lotnym punkcie.
Na prawie tak samo stromym zbiegu też lecę potoczkiem po wymytych kamieniach. Jeden zawodnik dotrzymuje mi kroku. Zamieniamy parę słów, narzeka na rozwalony pęcherz na stopie, mówi że chyba zejdzie na Glince.
Jeszcze jedna krótka ale stroma hopka i do samej przełęczy już tylko w dół. Prujemy przez błoto małą grupką. Cisnę na maksa, ale czuję się już coraz bardziej zajechany. Później policzę z tabeli wyników, że od Przegibka do mety przesunąłem się w górę o 57 miejsc, z czego o 46 na odcinku do Glinki (na 258 osób biegnących 80+). Bieg od Rycerzowej do Glinki z moich wyliczeń zajmuje mi 15 minut szybciej niż poprzednio, mimo trudniejszych warunków. Trzyma mnie myśl o kanapkach na bufecie, bo od żeli i batonów mnie odrzuca.
Na Glince niespodzianka – przyjechali Ania i Racibor! Znamy się od dawna, byliśmy razem na Bałkanach, z Raciborem wspinaliśmy się w Albanii. Sprawiają mi nawet większą radość, niż buły z szynką, serem i kabanosami, które pochłaniam jedną po drugiej, popijając bezalkoholowym piwem i przegryzając arbuzem. Nogi mam zupełnie sztywne. To już prawie 10 godzin napierania. Wielu zawodników owija się tu NRC-tkami, jeśli tego nie zrobili już wcześniej. Racibor robi mi kilka zdjęć. Spotkam się z nimi jeszcze na mecie. Czas ruszać, bo mnie telepie z zimna.
Piwo może poczekać
Droga na Lipowską przez Hrubą Buczynę i Trzy Kopce to 15 km z trzema długaśnymi, niezbyt stromymi podejściami, przetykanymi łagodnymi zbiegami. Mijamy się z kilkoma zawodnikami, zamieniamy parę słów, z jednym z nich – Remkiem – znajdujemy wspólnego znajomego. Pod górę zaczynam odstawać, płacąc cenę za ułańską szarżę przez poprzedni odcinek. Próbuję nadrabiać na zbiegach, ale też mi idzie coraz ciężej. Przynajmniej deszcz zupełnie przestaje padać. Na Trzech Kopcach tradycyjnie lotny punkt. Dostaję czarną opaskę na rękę za trasę 80+. Zastąpi tamtą starą wytartą, którą dotąd nosiłem jako talizman.
* * * * *
Schronisko na Hali Lipowskiej, 10 sierpnia 2013, 16:00. Wpadam do jadalni i proszę o pół litra kranówy, potem następne pół, szybko popijam oba żele. Na koniec biorę małe Brackie, najlepszy izotonik, wypijam duszkiem, ograniczam czas postoju do minimum.
* * * * *
6 sierpnia 2016, 16:30. Na Lipowskiej nie wchodzę do środka. Witam się z psami, piję wodę z kranu na zewnątrz, przegryzam batona i ruszam w dół. Piwko może poczekać, na mecie też będzie, to już tylko 10 kilosów zbiegu...
Chcę mieć to już jak najszybciej za sobą, więc mimo zajechanych czwórek lecę jak dzik w kartoflisko. Pół godziny niżej przeganiam trzech zmęczonych współnapieraczy, przed ostatnim lotnym punktem jeszcze jednego. Ostatnie pięć km z całej 85-kilometrowej trasy jest oznaczone cyframi. Najszybszy z nich wchodzi w pięć minut.
* * * * *
Ujsoły, 10 sierpnia 2013, 17:40. Muszę zwolnić, bo już wszystko boli, ale widok wsi w dole na nowo dodaje skrzydeł. Dobrze otaśmowany skręt na nieznakowaną ścieżkę, znowu stromo, wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika walczącego z kontuzjowaną nogą. Już widać mostek i bramę mety. Wypadam na asfalt. Biegnę, a właściwie zataczam się jak zombiak. Wpadam na łąkę przed mostkiem i wydaję z siebie okrzyk cholernej, dzikiej radości.
* * * * *
6 sierpnia 2016, 17:45. Z ostatniego stromego zbiegu widać już wieżę kościoła w Ujsołach. Cieszę się chwilą, ale dostrzegam trzech biegaczy przed sobą, więc ich doganiam i wyprzedzam. Będzie 13h50, ponad godzina dłużej niż poprzednio, ale jak napierać to do końca. Widzę już mostek na rzeczce i bramę mety. Jakby na zawołanie, zza chmur po raz pierwszy dziś wygląda słońce i świeci mi prosto w oczy.
Kamil Weinberg
Fot. Kamil Weinberg i Racibor Dembowski