Rafał Ławski o Biegu 7 Dolin: "Po czterech edycjach mamy pokolenie B7D"

  • Festiwal biegowy

Rafał Ławski, uczestnik Biegu 7 Dolin, Ambasador Festiwalu Biegowego

O 2.30 – dźwięk budzika – wstaję z większym entuzjazmem, niż musiałbym budzić się do pracy, ponieważ tego dnia chcę poczuć smak adrenaliny w górskiej scenerii Beskidu Sądeckiego. Bieg 7 Dolin (B7D) to propozycja dla tych , którzy lubią wczesne wstawanie oraz podziwianie gór za dnia i o zmroku – pisze w swojej relacji z Krynicy Rafał Ławski, triathlonista, miłośnik ultramaratonów, a przede wszystkim Ambasador Festiwalu Biegowego Forum Ekonomicznego.

Nazwa biegu z pozoru niewinna – jakby sugerowała, że będzie to po prostu skrzyżowanie krosu z dłuższym wybieganiem. Bo w dzisiejszych czasach wiele imprez biegowych przyciąga biegaczy szukających wielkich sportowych wrażeń poprzez mocno brzmiące tytuły typu – extreme, iron, endurance czy też ich polskie odpowiedniki. Kto jednak przeanalizował profil trasy (różnica wzniesień 4500 metrów) i jej długość (100 km w wersji ultra), wie, że zbędne zabiegi marketingowe w tytule nie są tu konieczne.

Co przed biegiem? Odprawa, mecz, wykład...

Sam wieczór poprzedzający imprezę był z pewnością ciekawy – zarówno dla tych, którzy śledzili losy polskiej reprezentacji piłki nożnej w pojedynku z Czarnogórą, czy też dla uczestników odprawy B7D, podczas której mogli dokładniej zapoznać się z najważniejszymi elementami biegu. Ja zawsze miałem słabość do wszelkich odpraw – zarówno przed imprezami biegowymi, jak i przed triathlonowymi – i przyznam się szczerze, iż nigdy jeszcze w żadnej nie uczestniczyłem. Zdaję sobie sprawę, że tak nie powinno być, ale finalnie to ukończyłem pomyślnie wszystkie imprezy, część z nich być może dlatego, że nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mnie tak naprawdę czeka.

Tak więc spędziłem wieczór poprzedzający B7D - otóż wybrałem się na wykład prof. Grzegorza W. Kołodki. O ile podczas studiów raczej stroniłem od wykładów z ekonomii, to jednak tym razem, mając przed sobą wykładowcę – maratończyka – podróżnika, starałem się jeszcze przed czasem zająć najlepsze możliwe miejsce w audytorium, a następnie śledziłem wykład z wielką uwagą.

Najlepszym jednak doświadczeniem ów wieczoru była osobista rozmowa po wykładzie z profesorem na temat pasji sportowych. Ja podzieliłem się doświadczeniami triathlonowymi. Najważniejsza jednak myśl, która zapewne przyświeca wielu osobom prowadzącym aktywny tryb życia i mających napięty grafik zajęć – to jest to, że bieganie jest kwestią charakteru i silnej samodyscypliny. Nie ma żadnego wytłumaczenia, że brakuje komuś czasu czy przytłacza nawał obowiązków. Wówczas przytaczam stare chińskie przysłowie – jeśli nie masz czasu, to znajdź dodatkowe zajęcie – a z pewnością będziesz musiał przeorganizować i lepiej planować swój czas. Moja przygoda z biegami długimi i ultradługimi oraz triathlonem rozpoczęła się właśnie po tym, jak rodzina się powiększyła, przybyło obowiązków domowych i przydomowych. Ale do tego jeszcze sprawy zawodowe pochłaniają z każdym miesiącem coraz więcej czasu.

Po wykładzie powrót do hotelu ok. 22.00. Prawie do północy musiałem jeszcze przygotować rzeczy na punkty przepakowe – na 33 km w Rytrze oraz 66 km w Piwnicznej oraz zaopatrzenie plecaka w niezbędny ekwipunek – woda, żelki, latarka czołówka, czapka, rękawiczki, chusteczki, telefon komórkowy.

Setki czołówek o 4 rano

Następnego dnia przed 4.00 jeszcze ostatnie przygotowania, rozgrzewka i głos spikera Pana Bogdana Saternusa, który dał sygnał do startu. Ileż on kawy musiał wypić, aby uzyskać o tej porze tak energiczny głos! Po starcie z deptaka krynickiego wszyscy podążaliśmy za poświatą naszych czołówek. Niesamowity widok – setek ksenonowych lampek niczym świetlików, które wybrały sobie nie lada wyzwanie na najbliższych kilka godzin.

Po przejściu z asfaltu na dukty leśne droga stała się wyraźnie węższa – w warunkach ciemności wymaga to dodatkowego skupienia i kontrolowania każdego kroku na pofałdowanej nawierzchni pełnej kamieni i wystających korzeni. Już początkowe podbiegi na Jaworzynę Krynicką pozwoliły mi wejść w optymalny rytm – tętno się ustabilizowało, nogi zaczęły boleć tak jak powinny, oddech szybki, ale bez zadyszki – jest dobrze – wpadłem w ultramaratoński trans, który miał mi towarzyszyć przez najbliższe kilkanaście godzin.

W międzyczasie wymieniałem kilka zdań grzecznościowo z innymi uczestnikami biegu – najczęściej dominował wątek – „co ja tu w ogóle robię …” lub pytanie o doświadczenie (ultra)maratońskie oraz życiówki osiągane na tych dystansach. Czasami gdzieś z tłumu wyłonił się dowcip lub niecenzuralny kawał. I to jest właśnie przewaga biegów ultradługich nad krótszymi dystansami, bo można pogawędzić trochę z innymi, nie tracąc zanadto cennego czasu. Choć ta lista zalet ultra zapewne nie jest zbyt długa… A przynajmniej dla mnie – gdyż dla zdrowia można biegać regularnie co tydzień 10-tki, no może co najwyżej półmaratony. Niestety z biegami ultradługimi raczej ten numer nie przejdzie, chyba że jest się takim gościem jak Scott Jurek lub Piotr Kuryło. Wtedy licznik kilometrów biegnie inaczej.

Piękny wschód słońca nagrodą po pierwszym podbiegu

Pierwsze kilometry mijały mi dość szybko, ale i z niecierpliwością oczekiwałem na wschód słońca. Na szczycie Jaworzyny przepiękny widok wynagrodził trud pierwszego podbiegu. Pierwsze widoki Beskidu skąpane w porannym słońcu. Po pierwszym punkcie odżywczym na 22 km w Schronisku „Łabowska Hala” niczym na wystawnym bankiecie zamówiłem sobie kawę, herbatę, słodycze, owoce. Jeszcze tylko szybkie podziękowania dla obsługujących woluntariuszy i można ruszać do przodu, czytaj: jak zwykle pod górę.

A dalej nie było łatwo, po kilku godzinach szczególnie męczące stały się zbiegi, szczególnie ten w kierunku Rytra, początkowo kamienisto leśny i stromy dukt, który zamienił się w drogę asfaltową. Bolało i to mocno – już po 30. kilometrze – to co będzie za sześćdziesiąt kilometrów? Z takim progresem nasilania bólu to być może nie będę już w ogóle czuł własnych nóg… Nie ma co się martwić na zapas.

Po chwili zaczyna się jeden z bardzo niewielu odcinków w miarę płaskich z lekkim podbiegiem do pierwszego punktu przepakunkowego przy Hotelu „Perła Południa”. Na asfalcie poczułem smak tempa maratońskiego. Nie powalało – bo biegłem nie szybciej niż 5:00 min/km, ale chociaż na chwilę przeniosłem się w świat bardziej mi bliski – maratonów ulicznych. Ta przyjemność jednak nie trwała zbyt długo, bo po około półgodzinnym biegu trafiłem do punktu odżywczego. Organizacja wolontariatu była dosyć sprawna – szybko podano mi worek numer 554. Szybka zmiana odzieży na suchą – wskakuję w krótkie spodenki i skarpety kompresyjne, pakuję żelki i uzupełniam zapas wody. Bez namysłu zostawiam worek i ruszam dalej.

Godzina 8:10, czyli ponad półtorej godziny zapasu w stosunku do limitu czasowego. Przemierzam obok biegaczy z plecakami typu camelback – słyszę chlupanie wody. Przez chwilę nawet zastanawiam się, czy to nie bulgotanie mojego żołądka. Znowu podbieg w kierunku Schroniska „Hala Przehyba” i tasowanie się z innymi uczestnikami wyposażonymi w kijki biegowe.

Zasięg wzroku na stromych wejściach ogranicza się do kilku, może kilkunastu metrów, a horyzont jest praktycznie na wyciągniecie ręki. Podobnie jest z myślami – trzeba się skupić na tym aby dotrzeć do kolejnego punktu odżywczego i negocjuje się z samym sobą – jeszcze tylko ten podbieg, a od szczytu w nagrodę będzie można potruchtać na polanach i podziwiać piękne widoki. Wspaniała nagroda z taki wysiłek - nieprawdaż?

Podczas nieco monotonnego biegu przypadkowo mijający mnie uczestnik poprosił o coś do picia, ponieważ nie pozostała mu ani kropla wody, a do kolejnego punktu odżywczego pozostało około 7 kilometrów. Z przyjemnością poczęstowałem go, lecz zauważyłem niestety, że i mnie wyczerpały się wszystkie zapasy.

Sił z czasem ubywało. Brak żywności dawała się we znaki nie tylko mięśniom, ale także i w głowie nastąpiła kumulacja dziwnych negatywnych myśli. Miałem problem, bo już od kilkudziesięciu minut praktycznie nic nie miałem w ustach czekając na odpowiedni moment – no i będę musiał jeszcze poczekać – szacowałem około godziny. Prawdopodobnie symptomy stanu katabolicznego. To mało przyjemne uczucie, kiedy zapasy glikogenu zostały na tyle wyczerpane, że organizm czerpie energię z zapasów tłuszczu lub co gorsza z białka, czy tkanki mięśniowej. Katabolizm podczas kilku lub kilkunasto godzinnego wysiłku musi się pojawić, nawet gdy regularnie uzupełniamy płyny i odżywiamy się.

Do dziś nie wiem co by było, gdyby nie uprzejmość ludzi z okolicznych wiosek, którzy poczęstowali mnie wodą i kompotem w odpowiednim czasie. Dodatkową porcję sił odzyskałem, gdy tuż po pokonaniu trudnego zbiegu z Eliaszówki do Piwnicznej, napotkani funkcjonariusze zabezpieczający trasę, poinformowali mnie, że pozostało zaledwie 1,5 km  do bufetu. Zgadzało się – co do metra. Na przepaku uzupełniłem zapasy, lecz tym razem zrezygnowałem z przebrania się.

Pokusa wcześniejszego zakończenia biegu na 66. kilometrze

Właśnie ten punkt w Piwnicznej okazał się przełomowy, bowiem kilku uczestników zgłosiło chęć zakończenia biegu na 66. kilometrze. Było to dla mnie nieco kuszące - bo przecież miałbym zaliczony Bieg 7 Dolin, medal ten sam, tylko dystans krótszy. Wystarczy zgłosić sędziemu technicznemu. Rozterka wewnętrzna – próbowałem wówczas przypomnieć sobie chwile, jak o piątej – szóstej rano podczas srogiej zimy wychodziłem na treningi zamiast pozostawać w ciepłym łóżku. I po co były te treningi i takie poświęcenie? Żeby się teraz poddać? Nigdy w życiu! Miałem w końcu zapas prawie godzinny w stosunku do regulaminowego 9:50 h.

Ruszam dalej w trasę przez Łomnicę w Kierunku legendarnej Wierchomli. Kolejny kryzys napotkałem na 78. kilometrze. A może jednak warto zakończyć tę wycieczkę górską? Tylko pytanie co dalej, przecież ponad trzy czwarte dystansu pokonałem o własnych siłach i to z jaką energią?! Teraz po stopniowym odcinaniu paliwa dominującą rolę będzie pełnić głowa, a prędkość i gibkość w pokonywaniu trasy będzie determinowana przez własne myśli. Tu nie ma czasu na pesymizm – wszelkie negatywne bodźce należy od razu resetować i odstawiać na boczny tor świadomości. Przecież już za kilka godzin będzie po wszystkim – to nic, że każdy następny kilometr w B7D jest coraz dłuższy. Można wyobrazić sobie, że ten 98 czy 99 będzie mniej więcej jak obecne cztery. Z kolei dla tych, którzy czekają na mecie to nie kilometry, a czas oczekiwania się wydłuża. To taka ultramaratońska teoria względności ;-)

Dobiegam do przedostatniego punktu odżywczego, gdzie zostałem zarażony dużą dawką optymizmu – podano bowiem wyniki zwycięzców, poczęstowano pysznymi bananami i rodzynkami – które smakowały wyjątkowo pomimo, że wystawione były na słońcu już trochę czasu, a i ciepła cola ucieszyła podniebienie. Szczególne pozdrowienia należą się wolontariuszom, którzy na pytanie o czas – pomimo wyraźniej popołudniowej pory i presji czasu, odpowiedzieli żartobliwie, że ledwo minęła dziesiąta – więc po co się spieszyć ;-) Choć w rzeczywistości miałem i tak jeszcze zapas około godziny w stosunku do limitu 11:30.

Katorga, czyli podejście na Wierchomlę

W końcu nadeszła chwila, na którą czeka wielu twardych górali – strome podejście na Wierchomlę. Przyjąłem taktykę, aby się nie zatrzymywać – niezależnie jak będę spocony, jakie będzie czucie mięśniowe i czy nie będzie zbyt ciemno przed oczami. Kolana, łydki i mięsień czworogłowy przechodzą katorgę. A jednak udało się – po kilkudziesięciu minutach osiągnąłem szczyt, następny krótki odcinek to zbieg łąkami, który stopniowo zamienił się w trudny technicznie zbieg po kamieniach. Trzeba było zwolnić- ja nie należę do szaleńców, którzy pędzą po niepewnym gruncie i tym samym podejmują ryzyko kontuzji tuż przed metą. W końcowej fazie dla zdecydowanej większości uczestników zbieganie po stromych zboczach gór to najbardziej męcząca część wyścigu.

Następnie bardzo przyjemny szutrowy ok. 5 kilometrowy odcinek w kierunku „Bacówki pod Wierchomlą”. Można trochę zaktywizować pozostałą grupę mięśni nóg, zaś czworogłowy będzie mieć chwilę wytchnienia. Ostatni punkt odżywczy to już dla wielu pytanie o metę, bo przecież pozostałe 12 km, pomimo faktu, że trzeba wspiąć się jeszcze na Runek, to już dystans nie dłuższy niż codzienne wybiegania w pierwszym zakresie. Zakładałem, że pokonam go w ok. 1:50, kiedy wbiegłem na finalny odcinek uliczny wiedziałem, że jest szansa na 1:25, zaś cały wyścig poniżej 15 godzin. Sił przybywało w tempie geometrycznym. Ostatnie 300 m przebiegłem wraz z córeczką – ale nie biegnąc jak zwykle za rękę, lecz obejmując moją pociechę ze wszystkich sił.

Na koniec sprint z córką na rękach!

Końcówka – jak zwykle sprint, pomimo prawie 20 kg balastu! 14:55:45 – to około 6 godzin za zwycięzcą – to właśnie on Csaba Nemeth po raz drugo z rzędu wygrał wielki wyścig na wyżynach Beskidu Sądeckiego. I ponownie złamał 9 godzin – szacunek! Szczególnie zważywszy fakt, że to zawodnik, który ukończył takie biegi jak Spartathlon, kilka edycji UTMB z doskonałymi wynikami oraz górskie etapówki, których dystans i różnica wzniesień przyprawiają o zawrót głowy.

Na koniec warto wspomnieć o wszystkich bohaterach Biegu 7 Dolin – to wszyscy, którzy zmierzyli się z tym niesamowitym i trudnym dystansem – 100 km przy 4500 m różnicy wzniesień. Niezależnie, czy zmieścili się w limicie, bo ten zmieniany był regulaminowo w kolejnych edycjach. Zarówno ci, którzy ukończyli w tym roku w ramach napiętego 16-godzinnego limitu jak i pozostali, którzy go przekroczyli, niemniej jednak pokonali własne słabości. Bo dla amatorów, którzy traktują to jako pasję pozazawodową i hobby, ale jednak tylko dodatek do obowiązków rodzinnych i pracy, zaliczenie tak ekstremalnej imprezy to wielki wyczyn.

Pokolenie B7D

Myślę, że po 4 edycjach biegu możemy powiedzieć, iż mamy już liczne grono „finiszerów”, które określiłbym jako pokolenie B7D – cieszę się, że mogę się w nim znaleźć. Citius, altius, fortius -  to nie tylko maksyma igrzysk, ale być może i coś co odzwierciedla aspiracje ludzi i podejmowanie kolejnych większych, trudniejszych wyzwań.

7 Dolin i wiele motywacji – to mój osobisty pamiętnik, w którym opisałem ostatni sezon biegowy i zarazem trudną drogę amatora do wrota biegu ultramaratońskiego. Wszystko po to by pokonać B7D i cieszyć się każdą chwilą biegu dokładnie przez 53745 sekund. To bezcenny czas doświadczenia obfitującego w radość, euforię, wzloty, upadki  i dużą dozę bólu.

Rafał Ławski, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy

http://rafalbiega.blox.pl/html