As I walk along these shores
I am the history within
As I climb the mountainside
Breaking Eden again
[Runrig – Proterra]
Wąwóz An t-Sròn, 22 września, 14:48. Dno doliny z jeziorem Antriochtan, szosą i punktem widzę z góry już od dawna. Wydaje się tak blisko, ale w głowie ciągle siedzi pytanie, czy zdążę. W obu udach zaczynają mnie łapać skurcze. Po wcześniejszych przewyższeniach, pół godziny ciągłego zbiegania na takiej szybkości niemożliwie stromym terenem nie mogło ujść na sucho.
Po zbiegu piargiem, skałami, wilgotną trawą i potokiem, końcówka jest najciekawsza. Wyślizgane, mokre kamienie o nachyleniu w dół. Trzeba by mieć przyssawki na nogach, żeby się tu utrzymać. – Uważaj, ślisko – woła wolontariusz, od razu śmiejąc się z oczywistości swojego ostrzeżenia – a tam niżej są strome progi! – Zdążę na limit? – rzucam w locie pytanie. – Zabraknie ci jakichś trzech minut – odpowiada dość pewnym głosem – bo stąd się zbiega w piętnaście...
* * * * *
Relacja Kamila Weinberga
* * * * *
Co ja tutaj robię?
Kinlochleven, 22 września, 7:00. Po wysłuchaniu tradycyjnej melodii dudziarza, wraz z dyrektorem zawodów Shane'em Ohly'm wspólnie odliczamy od pięciu i ruszamy na trasę najcięższego biegu festiwalu Salomon Skyline Scotland. Każdy zawodnik ma przyczepiony nadajnik GPS. „Pchajcie kropkę 4740” – napisałem wcześniej przyjaciołom i znajomym na naszej drużynowej stronie.
Na co ja się porwałem?
Bieg, który wchodził w skład cyklu Skyrunner Extreme, uznany za jeden z najbardziej wymagających technicznie w Europie obok Trofeo Kima i Hamperokken Skyrace. Przez swojego organizatora, który ukończył wszystkie trzy, uważany wprost za najtrudniejszy z nich. Uczestnicy są dokładnie sprawdzani. Żeby się tu dostać, musiałem pokazać życiorys wspinaczkowy. Trudności skalnych się nie boję, bo w nich czuję się jak ryba w wodzie. Trochę przeraża za to dość ciasny limit 14 godzin na 52 km z potworną sumą podejść 4750 metrów w pozaszlakowym, dzikim terenie. Po przeliczeniu czasów z innych pokonanych przeze mnie ekstremalnych biegów uznałem jednak, że powinienem się zmieścić z pewnym zapasem...
Pierwsze kilometry to prowadząca pod górę szutrowa droga. Taka rozbiegówka, żeby rozciągnąć stawkę przed skalnymi trudnościami. Po zupełnie nie-szkockich, słonecznych i ciepłych piątku i sobocie, prognoza na dziś zapowiada ochłodzenie i przelotne deszcze. Poranek jednak wstał jasny i wkrótce zza gór wschodzi słońce. Z poziomu morza na 540 metrów na przemian podchodzę i podbiegam gdzieś w drugiej połowie stawki.
Na szybkim, kamienistym zbiegu Diabelskimi Schodami (Devil's Staircase) zyskuję parę miejsc i na pierwszym punkcie pomiarowym po 10 km odhaczam się zgodnie z planem w godzinę i kilkanaście minut. Aprowizacji nie ma – na tym z założenia spartańskim biegu bufet będzie tylko jeden, po 33 kilometrach.
Czas na dwójkę
Mocząc buty w pierwszym bagienku podbiegamy, a potem podchodzimy w kierunku widocznej z daleka góry Stob Dearg (1022 m). Mamy na nią wejść filarem Krzywej Grani (Curved Ridge) o trudnościach Moderate w brytyjskiej skali wspinaczkowej, czyli z tego co wiem, taką tatrzańską dwójką. Nie mam na myśli tej dwójki, którą co niektórzy pewnie mają w gaciach na jej widok, tylko stopień II w międzynarodowej skali UIAA, po tatrzańsku „dość trudno”.
W trudnościach ustawia się mała kolejka, ale szybko się przesuwa. Jest okazja, by chwilę odpocząć i cyknąć kilka zdjęć. Przyasekurowani linami i ubrani w kaski członkowie ekipy zabezpieczającej proszą, byśmy dla bezpieczeństwa nie wyprzedzali w najtrudniejszych miejscach. Sami nie mamy żadnych sztucznych ułatwień.
Po nocnym deszczu skała jest miejscami mokra. Jest kilka prawie pionowych ścianek, ale po dużych klamach. Dla mnie najlepsza zabawa. Z rozmów ze współzawodnikami wynika, że też mają wspinaczkowe doświadczenie. Potwierdza się, że stopień Moderate, czyli brytyjska scramblingowa trójka, to tatrzańska dwójka. Ten kawałek ma dla mnie taki sam charakter i trudność, jak końcówka Martinki z Przełęczy Tetmajera na Gerlach.
A miało być tak pięknie
Na górze chmury się rozchodzą i odsłaniają się wspaniałe widoki. Po krótkim, przebieżnym odcinku grzbietowym spadamy stromo ścieżką w dolinę na poniżej 400 metrów n.p.m. Cały czas są okazje do tankowania wody w strumieniach. I znów podejście. Wbijamy się na nieco niższą, ale bardzo stromą przełęcz, gdzie łapię pierwszy kryzys. Pod górę przegania mnie całe towarzystwo, które wyprzedziłem na zbiegu.
Odbijam sobie spadając do następnej doliny. Na pomiarze jestem w 4h15, czyli kwadrans do przodu wobec założeń. Limit tutaj wynosi sześć godzin, ale po rozkminie trasy wiem, że kluczowy będzie ten następny (8h) i tu trzeba mieć duży zapas, żeby się zmieścić na tamtym. Kiedy podbiegam łagodną ścieżką w górę potoku, zaczyna coraz mocniej padać. Zakładam kurtkę.
Po nieco ponad trzech kilometrach czerwone chorągiewki skręcają w prawo na bezdroża. Bagnistą łąką się nie przejmuję, bo buty mam i tak już mokre od deszczu. Później trasa wali na szagę ostro w górę, po bardzo stromych trawach i skałach. Czasem trzeba iść na czterech łapach. Znowu mnie odcina. A miało być tak pięknie. To najwyraźniej nie jest mój dzień. Zatrzymuję się na chwilę, by wszamać batona.
Ponad przełęczą dogania mnie Szkot z wyjątkowo mocnym akcentem. Chwilę gadamy. Dobrze, że przez parę lat pracy na Wyspach nauczyłem się rozumieć chyba wszystkie dialekty. Mówi, że też złapał ścianę. Jeśli on tak cierpi wyprzedzając mnie z łatwością, to co ja mam powiedzieć?
Sztajcha wyprowadza na szczyt o dźwięcznej nazwie Stob Coire Sgreamchach (1072 m), a dalej granią na najwyższy punkt całego biegu – chociaż trudno go nazwać biegiem – Bidean nam Bian (1150 m). Żeby nie było za łatwo, z tego ostatniego robimy agrafkę na jeszcze jedną górę prawie tej samej wysokości i z powrotem. Znów mocno technicznie po skałach i piargach. Na wszystkich zbiegach nadrabiam ile mogę, ale pod górę czuję się jak żółw. Jedyny plus, to że deszcz sobie poszedł.
Kryzys jest bardziej wydolnościowy, niż mięśniowy. Chociaż latem dość mocno trenowałem w Tatrach i Beskidach, daleko mi do formy sprzed roku. Dwa poprzedzające dni intensywnej pracy dziennikarskiej przy relacjonowaniu wcześniejszych biegów i występów naszych też chyba nie pomogły. Po powrocie z agrafki na najwyższy szczyt zostaje mi około 50 minut do ośmiogodzinnego limitu w dolinie. A zanim zacznie się właściwy zbieg, czeka jeszcze jedna hopka.
* * * * *
Gdzieś w górach, 2 lutego. Kilian Jornet i Emelie Forsberg wygrali bieg i stoją na najwyższym stopniu podium. Podchodzę do nich i umawiamy się na wywiad we wrześniu w Szkocji.
Po chwili budzę się ze snu. Wczoraj dowiedziałem się, że jestem przyjęty na Glen Coe Skyline.
* * * * *
Doktorat ze zbiegania
Jak się masz, ledwo dyszysz, bierz się w garść, na co liczysz?
Psia mać, wiem, że stać cie na lepsze wyniki!
Poprawiasz statystyki ziom i wyrzucasz z siebie gniew
Przestajesz robić za tło, obudził się w tobie lew
Jakoś idzie trzymać pion, znaleźć ten zwierzęcy zew
Ostatni głęboki wdech, do góry łeb!
[Sobota – Do góry łeb]
Wąwóz An t-Sròn, 22 września, 14:20. Kiliana i Emilki w tym roku nie ma. Nie zmienia to faktu, że jestem przyparty do muru i muszę zacząć kilianować. Mam niecałe 40 minut na spadnięcie tysiąc metrów w pionie mega technicznym terenem na odcinku 2,5 km. Czas rozwalić system!
Po łagodniejszym początku, trasa spada bardzo stromym piargiem. Zsuwając się kontrolowanymi ślizgami, szybko doganiam kilkoro współzawodników. Poniżej są równie strome, mokre trawy. Tutaj chwalę sobie wybór butów bardziej na błoto, niż skały. Tych ostatnich jednak też nie brakuje, szczególnie przy kilkakrotnym przekraczaniu potoku. Nie mam czasu na szukanie dogodnych kamieni i przelatuję na dzika przez wodę do pół łydki.
Przestaję liczyć wyprzedzanych. Ciekawe, ilu z nich zmieści się w limicie. I czy ja sam się zmieszczę. Dno doliny z jeziorem Antriochtan, szosą i punktem widzę z góry już od dawna. Wydaje się tak blisko, ale w głowie ciągle siedzi pytanie, czy zdążę. Jeden zawodnik ustępuje mi miejsca na śliskiej skale. – Cheers mate, thanks a lot, oku**ajapier**lę! – angielskie uprzejmości płynnie przechodzą w rodzimą wiązankę, kiedy ledwo ratuję się z poślizgu na mokrym kamieniu. Już dawno lecę powyżej wszelkich granic ryzyka, to jest jakieś szaleństwo...
Końcówka jest najciekawsza. Wyślizgane, mokre kamienie o nachyleniu w dół. Trzeba by mieć przyssawki na nogach, żeby się tu utrzymać. Gdzie się da, zbiegam obok ścieżki po trawach, ale rzadko kiedy się da. W obu udach zaczynają mnie łapać skurcze. Po wcześniejszych przewyższeniach, pół godziny takiej zabawy nie mogło ujść na sucho. – Uważaj, ślisko – woła wolontariusz, od razu śmiejąc się z oczywistości swojego ostrzeżenia – a tam niżej są strome progi! – Zdążę na limit? – rzucam w locie pytanie. – Zabraknie ci jakichś trzech minut – odpowiada dość pewnym głosem – bo stąd się zbiega w piętnaście...
Gościa spotkam później na dole i się deczko zdziwi, kiedy mu powiem, że ten odcinek zleciałem w osiem minut.
Skalne progi są rzeczywiście parszywe. Płynie po nich woda. Zsuwam się trochę na tyłku, trochę na czterech łapach. Na bufet wpadam cztery minuty przed czasem tylko po to, by się dowiedzieć że limit nie jest liczony na wejściu, lecz przy opuszczeniu punktu. A więc kubek wody do gardła, bidon do pełna, ile się da szamy w gębę i w garść, i spieprzam przez bramkę, zanim ją zamkną! Czy ja zawsze muszę tak jechać po bandzie?
Przechodzę na drugą stronę drogi, siadam na kamieniu i robie sobie dziesięciominutową ucztę. Ten wariacki zbieg wypruł mnie do reszty. Podchodzi spotkany wcześniej Szkot i częstuje mnie chrupkami, które dostał od rodziny. To jedyne miejsce na trasie, gdzie można otrzymywać pomoc z zewnątrz. Dotarł tu chwilę przede mną, ale podejmuje trudną decyzję o zejściu, chociaż go namawiam, by dalej napierał. Jest jeszcze bardziej wykończony ode mnie.
Niektórzy rodzą się z umiejętnością zbiegania, i chyba do nich należę. Tak jak niezapomniany pies Paco, który wpadł do wody i dowiedzał się, że umie pływać. Nie pierwszy raz mi to uratowało d***. Jeśli wcześniej mogłem się uważać za zbiegowego magistra, to tą akcją zapracowałem na doktorat!
Skyline czy Skyfall?
Let the sky fall
When it crumbles
We will stand tall
Face it all together
At skyfall
[Adele – Skyfall]
Nie byłbym sobą, gdybym wcześniej nie rozkminił dokładnie całej trasy. Z tego punktu na 33. kilometrze czeka mnie najgorsza sztajcha. 900 metrów w górę na 1,8 km. Tak, średnio 50 procent na tak długim odcinku. To ile będzie w najstromszych miejscach? Z dna doliny wyruszam chyba jako ostatni z tych, którzy zmieścili się w limicie.
Ścieżka, bez ścieżki, mokro, kamienie, kępy trawy do łapania się rękami, mniej więcej cały czas tak to wygląda. Prędkość wydaje mi się żałosna, czuję się słaby jak dziecko. Czasem muszę na chwilę przystanąć. Mówiłem już, że to nie jest mój dzień. Wysokościomierz jednak wskazuje, że napieram prawie 600 pionowych metrów na godzinę, czyli wciąż w granicach przyzwoitości. Ponad sobą, cały czas w tej samej odległości, widzę dwóch współzawodników. Byle do grani, tam już będę w domu...
Ta grań to Aonach Eagach. Dla mnie będzie łatwiejsza do przejścia, niż wymówienia. W zeszłym roku, z powodu huraganowego wiatru, była wyłączona z trasy biegu. Drugi najczujniejszy odcinek całej trasy, scrambling w wyspiarskim stopniu 2, czyli tatrzańska jedynka. Tyle, co np. Gerlach przez Batyżowiecką Próbę, tylko bez klamer i łańcuchów (Orla Perć jest łatwiejsza, ma 0+). Na szczycie Sgorr Nam Fiannaidh (967 m) doganiam tamtą dwójkę. Pozdrawiamy się z wolontariuszami i lecę przed siebie.
Cała grań ma jakieś 5 km, ale długie kawałki są przebieżne. Tylko na skalnych turniach rzeczywiście są jedynkowe trudności. W najcięższych miejscach rozstawiona jest ekipa zabezpieczenia. Byłaby to dla mnie świetna zabawa, gdybym nie był totalnie zrąbany. Skalne kawałki i techniczne zbiegi przelatuję gładko, ale na każdym najmniejszym podejściu sapię jak stary parowóz. Z jednej igły złażę przewieszającą się, trójkową ścianką. Opuszczam się na klamach, zupełnie nie widząc stopni. Wchodząc na następną turniczkę widzę, że podążający za mną biegacz znajduje obejście z prawej. Ja to zawsze muszę sobie utrudnić życie...
Na ostatnim skalnym szczycie stoi wolontariuszka. Mówi mi, że zostało 8 mil, czyli niecałe 13 km. Już tylko kilka łagodniejszych hopek, a potem w dół. To najlepsza wiadomość, jaką dziś słyszę.
Na tych „mniejszych hopkach” jednak mnie całkiem odcina. Wmuszam w siebie kolejnego batona. Doganiam jeszcze jednego napieracza, jak się okazuje Brazylijczyka. Jak widać, niektórzy łapią jeszcze gorszą ścianę.
Z tyłu dochodzą ci dwaj z ostatniej sztajchy – Anglik i Portugalczyk. Otula nas szara chmura i zasłania resztki widoków. Teren jest typowo wyspiarsko-górski. Zero ścieżki, tylko trawa przetykana skałami i mokradłami. Na każdą kolejną hopkę patrzymy z nadzieją, że będzie ostatnia.
Wreszcie zaczyna się zbieg. Wypadamy naprzód z André z Portugalii. Jest siódma wieczorem, zapada zmrok, a do tego szarość chmury zmienia się w czerń i nagle zaczyna pizgać wszelkim najgorszym złem. No to wreszcie mamy Szkocję w pełnej krasie.
Zrywa się wichura i zacina poziomym deszczem. Widoczność robi się znikoma. Małe czerwone chorągiewki ledwo dostrzegamy, a w końcu zupełnie je gubimy. Czy to jeszcze Skyline, czy może Skyfall? Akcja przedostatniego Bonda działa się właśnie w tej okolicy, choć końcowe sceny kręcono gdzie indziej. A dzisiejszymi przygodami można by obdzielić niejeden film...
Dłuższą chwilę się rozglądamy, po czym próbujemy wrócić do ostatniego widzianego oznakowania. Dołączają do nas Matt i Fernando. Ktoś ma w zegarku ślad GPS, ale ten sprowadza nas na strome skały w lewo. Papierowa mapa pokazuje, że trzeba się trzymać grzbietu, lecz ten nie jest wyraźny. Postanawiamy zostać razem i rozstawiamy się w tyralierę. Limit na mecie jest do dziewiątej.
Brazylijczyk znajduje pierwszą chorągiewkę, a dalej już jakoś idzie. Wspólnie wypatrujemy kolejnych. Teren wciąż nie jest łatwy, jest miejscami stromo, natrafiamy na skalne progi i bagienka. Robi się coraz ciemniej, jednak zapalenie czołówek by tylko ograniczyło pole widzenia.
Kiedy spadamy na ścieżkę, jesteśmy już spokojni. Do mety mamy 6 km i 50 minut łatwego i znanego terenu w dół, bo tą samą drogą podbiegaliśmy. Dziękujemy sobie za współpracę. Pojedynczo w tych warunkach nie wiem, czy byśmy sobie poradzili. Wolontariusz nas odhacza, odpalamy czołówki. André i Fernando lecą naprzód, z Mattem wspólnie truchtamy, przed metą doganiamy Brazylijczyka. W Kinlochleven mimo późnej pory witają nas jak zwycięzców. Zegar pokazuje 13 godzin i 50 minut. Każdy, kto ukończył tę rzeźnię, jest zwycięzcą. Przypadkowych ludzi tu nie było. Może dlatego aż 142 na 180 uczestników udało się skończyć bieg.
* * * * *
Glen Nevis, 24 września, 18:30. Siedzę przed namiotem, gotuję na gazie kolację i popijam miejscowe piwko. Przed chwilą zbiegłem z Ben Nevisa, najwyższej góry na Wyspach. Zachodzące słońce oświetla go pomarańczową łuną. Tak dla rozruszania zakwasów weszło jakieś 18 kilosów i 1700 metrów w górę.
Ten bieg to było jedno z marzeń, które udało się spełnić. Trenowałem do niego kilka ostatnich miesięcy. Forma mogłaby być lepsza, ale przynajmniej psycha nie zawiodła. Jak zwykle u mnie, było po bandzie. Już któryś raz powtarzam, że przygody mnie lubią, a takie historie się najlepiej opisują.
Kilka marzeń i wyzwań jeszcze na mnie czeka. Teraz jednak najwyższy czas trochę odpocząć.
Grieving the saddened faces
Conquering the darkest places
Time to rest now and to finish the show
And become the music, one with alpenglow
[Nightwish – Alpenglow]
Kamil Weinberg