Opowieść kanaryjskiego psa. Nasz Tenerife Bluetrail Ultra [ZDJĘCIA]

 

Opowieść kanaryjskiego psa. Nasz Tenerife Bluetrail Ultra [ZDJĘCIA]


Opublikowane w sob., 16/06/2018 - 09:17

They say that no man is an island
And good things come to those who wait
The things I hear are there just to remind me
Every dog will have his day

[Jon Bon Jovi – Santa Fe]

Puerto de la Cruz, 10 czerwca 2018, 22:00. Siedzę w barze na dachu hotelu i sączę już któreś miejscowe piwo. Słońce już zaszło i niewiele widać, ale za dnia wulkan też był schowany w chmurach. Przebiegnięcie całej wyspy z południa na północ tuż pod jego szczytem teraz wydaje mi się trudne do wyobrażenia. Butelka ma etykietkę z psią mordką. Czy wiecie, że nazwa Wysp Kanaryjskich pochodzi podobno od dzikich psów, które tu zastali mauretańscy, a może rzymscy żeglarze? Islas Canarias to po łacinie psie wyspy. Kanarki wywodzą swoją nazwę od tego archipelagu, a nie odwrotnie. – Gracia, Teide! – wznoszę szklankę do ciemniejącego na południu nieba.

* * * * *

Szybcy jak Lopez

Playa de Fañabé, 8 czerwca 2018, 23:45. Czy ich wszystkich pogięło? Ustawiłem się w daleko w drugiej połowie stawki, a wszyscy i tak wyrwali do przodu, jakby to była jakaś uliczna dycha. Wojtek, którego spotkałem jeszcze przed wejściem do autokaru w Puerto, opowiadał o widzianym na filmiku odcinku po piaszczystej plaży zaraz po starcie. Rzeczywiście go przebiegliśmy, ale na szczęście był krótki. Nadmorskimi bulwarami, w górę czy w dół, wszyscy równo zapieprzają, jakby chcieli pobić rekord trasy. Po wybiegnięciu na szutrówkę w głąb lądu, za sobą widzę już naprawdę niewiele światełek.

Przed startem udało mi się chwilę pogadać z Sangé Sherpą, który wygrał tu dwa lata temu. Bębny dudniły, zagrzewając nas do walki. Rozchwytywany przez dziennikarzy sympatyczny Nepalczyk jutro zajmie drugie miejsce, za Hiszpanem Yerayem Duranem Lopezem. Naprawdę szybkim Lopezem, jak się okaże.

Na pierwszym krótkim, niby technicznym zbiegu zaczynam wyprzedzanie po kamieniach bokami ścieżki. Wokół typowe dla południowego wybrzeża Teneryfy gołe pustkowia. Wejście pod długi, betonowy wiadukt pod autostradą jak na biegu przeszkodowym, z wybiciem na rękach. Dopiero za nim zaczynam masowo przeskakiwać tych, którzy zbyt szybko rozpoczęli. Podrażnione już przed startem gardło jakoś przestało dokuczać, może dzięki adrenalinie.

Odcinek przez Adeje przypomina Zoncolan, znany z Giro d'Italia. Nie tylko stromizną uliczek, ale i ilością kibiców, którzy wylegli z domów mimo nocnej pory i nas gorąco dopingują. Takie rzeczy chyba tylko na Kanarach. Na bufecie na 9 km jestem 37 mnut po północy, czyli godzina i siedem minut napierania za mną. Limit do 1:20. Na samej górze miejscowości koniec asfaltu, wchodzimy na szlak. Kamienie, krzaki, opuncje i mgła.

Długa noc

Mgła jest coraz gęstsza i przechodzi w mżawkę. Po południowej stronie to się rzadko zdarza. Za miasteczkiem długo idziemy bardzo stromo, aż tuż przed osiągnięciem 1000 metrów n.p.m. się wypłaszcza – chociaż to względne określenie. Bo to będzie takie kanaryjskie równo, czyli zęby piły na profilu z tendencją wznoszącą. A jeśli chodzi o wydruk profilu, to większości tych zębów na nim nie widać. Stąd się bierze te 6800 m+ na 102 km, w które przed startem nie wierzyłem.

La Quinta 14 km/2:04/limit 3:10. Ifonche 21 km nie wiem w ile, bo sms nie dochodzi. Wszystko to malutkie górskie osady w środku niczego, spowite mgłą i wilgocią. Wolontariusze uwijają się i zajmują każdym z osobna. Zmęczenie daje się już odczuć, ale trzymam żelazną dyscyplinę – łyk bakalii i owoców, popitka, jak trzeba to dopełnienie bukłaka i w drogę bez marudzenia.

Właściwie to nie zmęczenie, tylko znużenie. Niby jest ciekawie, bo ciągle podchodzimy, podbiegamy albo stromo zbiegamy wąskimi ścieżkami, czasem z przepaścią po jednej stronie. Ciemność, prawie zero widoczności i brak snu jednak robią swoje. Do tego przeziębienie, które miałem już przed startem – już z samolotu wysiedliśmy z Olgą z podrażnionymi gardłami. W świetle czołówki czasem widać tylko krople mgły i trzeba wysilić wzrok, by zobaczyć ścieżkę, czy którąś z rzadko rozmieszczonych odblaskowych taśm.

O piątej dzwoni Olga. Ma jeszcze półtorej godziny do odjazdu swojego autobusu na start półmaratonu, ale nie bardzo może spać. Opowiadam jej, że właśnie ciągnę pod górę grupę Hiszpanów, napiera mi się całkiem nieźle, ale to nawet nie trzydziesty kilos i już mam dosyć tej nocy. Rozmowa z nią bardzo mi pomaga. Życzymy sobie nawzajem powodzenia.

Na szczęście wychodzimy nad chmury i nad nami pojawia się pełno gwiazd. Do Villaflor trzeba sporo zbiec. Wraz z gorącym rosołem wchodzi we mnie trochę nowego życia. 31 km/5:28/limit 6:00. Naprawdę tyle straciłem i mam tylko pół godziny zapasu?

Matka wody

Stąd trzeba sporo zbiec, by później jeszcze dłużej rypać ostro pod górę. Jest nas dosyć gęsto i pomału przesuwam się w górę stawki. Na górze wzniesienia, przed wodopojem Madre del Agua, robi się już zupełnie jasno. Zaczyna nas wyprzedzać czołówka dystansu Trail (67 km), który wystartował nad ranem z Villaflor. Na prowadzącym przez niedawno wypalony las szlaku pojawia się tyle niebieskich numerów, że zaczynam wątpić, czy pobiegłem właściwą trasą. Dopiero po dłuższej chwili zauważam nieliczne czerwone z Ultra. Nasze trasy rozdzielą się dopiero później.

Wydostajemy się od południa na grzbiet starej kaldery wulkanu i wchodzimy w zasięg słońca. Pod nogami na przemian kamienie i osuwający się, wulkaniczny piach. Jest 8:00, czyli Olga właśnie startuje. Na długim podejściu na ponad 2400 m n.p.m. jestem już fizycznie zmęczony. Wyprzedzają mnie nie tylko niebiescy, którzy zaraz odbiją w prawo, ale i kilku czerwonych. Zza grzbietu wreszcie wyłania się moja ulubiona kupa żużlu – Jego Wysokość Teide. Na stromym zbiegu odzyskuję kilka miejsc, ale do przepaku mamy jeszcze spory kawałek szutrem.

Parador, 49 km/9:19/limit 10:00. Wszystko pod kontrolą? Tuż przed punktem ktoś mnie woła po polsku – rozpoznał koszulkę z Biegu Granią Tatr. To mąż Danusi, którą przed chwilą minąłem i która właśnie do nas dobiega. Razem wchodzimy na bufet, załoga podaje nam nasze przepaki i talerze z makaronem i sosem. Spotykamy jeszcze dwóch naszych – Darka i Błażeja, czyli biegnących razem teścia z zięciem – a chwilę potem poznanego wcześniej Wojtka, który właśnie opuszcza punkt. Marta, córka Darka i żona Błażeja, niestety wcześniej zeszła z trasy przez kontuzję.

Despacito

Daję sobie pół godziny na odpoczynek, żarcie i picie. Na górnej stacji kolejki muszę się zmieścić do 15:00. Choć to wejście z 2100 na 3550 m, zapas wydaje się duży. Jednak już tam byłem i wiem, jak spowalnia rzadkie powietrze na tej wysokości. Po wyjściu biegniemy przez płaskowyż ze znaymi z pocztówek skałami Roques de Garcia o fantastycznych kształtach. Słońce mocno praży.

Tego szlaku nie znam, kilka lat temu wchodziłem dwiema innymi drogami, z czego pierwszy raz naszą dzisiejszą zejściową. Ten jest podobno najtrudniejszy i na tabliczce opisany jest jako „extreme”. – To nie będzie spacerek – rzuca jeden z towarzyszących mi Hiszpanów.

Póki jest jeszcze łatwo, dzwonię do Olgi, bo już powinna być na mecie. Jest, i w dodatku na drugim miejscu! Ta wiadomość daje mi potężnego kopa. ( http://www.festiwalbiegowy.pl/biegajacy-swiat/tenerife-bluetrail-brutaln... )

Podłoże robi się skaliste. Trasa coraz bardziej staje dęba i zaczynamy zdobywać wysokość. To takie niby tatrzańskie podejście – nie tyle trudne, co upierdliwe – no i skała jest innego koloru. Skaczemy po głazach, mijając się z kilkoma Hiszpanami. Później doganiamy Danusię i jedną Holenderkę. Z góry schodzi ktoś z ekipy organizatorskiej. – Despacito, pomalutku! – mówi z uśmiechem.

Rzeczywiście nie ma co się spinać, bo na trzech tysiącach szarpanie kończy się zadyszką, a ruchome bajbory grożą zaliczeniem gleby. Po ponad dwóch godzinach mozolnego napierania zbliżamy się do grzbietu w pobliżu starego krateru Pico Viejo.

* * * * *

Pico Viejo, 13 lipca 2010, 16:30. Na wierzchołku krawędzi krateru pozostaję dłuższą chwilę. Filance pewnie wkrótce zjadą z górnej stacji ostatnią kolejką, ale dla pewności wolę odczekać jeszcze dłużej, by nie niepokojony przez nikogo wejść na szczyt. W końcu idę dalej. Ścieżka w kierunku Teide prowadzi piaszczystą równiną. Krajobraz się zdecydowanie upodobnia do tego znanego mi ze wschodniej strony góry. W pewnym momencie w prawo schodzi szlak nr 23, sprowadzający do Roques de Garcia. Tutaj już czuję wysokość i muszę iść zdecydowanie wolniej. Jakiś czas temu łyknąłem profilaktycznie ibuprofen, chociaż głowa mnie nie bolała. Wolałem tak zrobić po złych doświadczeniach sprzed roku.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce