Ultrasi nie jedzą miodu – nasz RMG Ultra w Myślenicach

 

Ultrasi nie jedzą miodu – nasz RMG Ultra w Myślenicach


Opublikowane w pt., 11/05/2018 - 10:35

Make that bastard walk the plank
With a bottle of rum and a yo-ho-ho

[Alestorm – Keelhauled]

Myślenice, 4 maja 2018, 8:20. Podejście z oponami po drugiej stronie Zakopianki ciągnie się w nieskończoność i coraz bardziej staje dęba. Wreszcie wypłaszczenie i od razu stromy zbieg. Mimo obciążenia od razu rzucam się w dół, wyprzedzając wszystkich szalonym zbiegiem obok ścieżki albo slalomem między współzawodnikami. – Elita leci, puśćcie go! – ktoś woła. Mam niezły ubaw, a jednocześnie czuję się bardzo podbudowany, że ktoś mnie wziął za lidera Hardcora.

Po co ja tu wróciłem?

Po ubiegłorocznym Runmageddonie Ultra, który ukończyłem w dramatycznych okolicznościach i który mnie totalnie zniszczył, stwierdziłem że więcej tego nie zrobię. Pół roku później postanowiłem pół żartem, że powtórzę ten bieg dla psycholi tylko po to, by znów wygrać pomarańczową bandankę. Poprzednią zgubiłem bowiem w dole z wodą pod ślizgawką na zawodach w Szczyrku.

Tak więc 4 maja o 8:00 znów stoję na starcie na trawiastej plaży na Zarabiu, w ostatniej fali ultrasów. Czterdzieści minut po nas ma wyruszyć elita dwukrotnie krótszego dystansu Hardcore. Czy jestem w lepszej formie, niż przed rokiem? Przeszkodowo na pewno, bo więcej ćwiczyłem pod tym kątem. W górskim bieganiu chyba też – choć z kolanami nie było idealnie, to coś tam się trenowało (znów dzięki dla Olgi, Arka i mojego zeszłorocznego myślenickiego towarzysza Marcina!). No i siedem kółek na styczniowej Zamieci dało powiew optymizmu. Ale i tak mam pełne gacie, jak to przed Ultrasem. Dwa lata temu się tu niebezpiecznie potłukłem. Mimo to skończyłem jedną pętlę.

Jak było ostatnio, już wspomniałem.

Trasa ma być zupełnie inna. Prawie nie ma Góry Chełm, gdzie mieliśmy najtrudniejszy teren z potokami, wąwozami i stromymi stokami. Będzie za to więcej drugiej myślenickiej góry – Uklejnej, no i długie odcinki w Rabie, wykluczonej w zeszłym roku przez wysoką wodę. Jaro wspomniał mi wczoraj, że pętla ma około 22 km i narzekał, że wyszła trochę przykrótka. Ma być mniej przewyższeń, za to więcej ciekawych przeszkód. Multirig w miasteczku zawodów straszy końcową sekwencją metalowych kulek. No i będzie Ta Jedyna.

Początek terenami nadbrzeżnymi, kilka przeszkód. Łapiemy opony – nikt nie wie, na jak długo – i pierwszy raz przechodzimy w bród Rabę. Pod mostem lądujemy po drugiej stronie Zakopianki i wbijamy się na przeciwny stok doliny.

Być jak elita

Podejście ciągnie się w nieskończoność i coraz bardziej staje dęba. Wreszcie wypłaszczenie i od razu stromy zbieg. Mimo obciążenia od razu rzucam się w dół, wyprzedzając wszystkich szalonym zbiegiem obok ścieżki albo slalomem między współzawodnikami. – Elita leci, puśćcie go! – ktoś woła.

Prawdziwa elita Hardcora zacznie nas doganiać później. Z jednej strony na przeszkodach wypada ich przepuszczać, co też robiliśmy. Z drugiej jednak walczący o zmieszczenie się w limicie na pierwszej pętli ultrasi też nie powinni mieć opóźnień, bo Ultra to nie je bajka ino je bitwa. Może na przyszłość dobrym pomysłem byłoby puszczenie elity hardcorowców, w końcu szybszych, jeszcze przed elitą ultrasów? Ktoś już to proponował w pobiegowych komentarzach.

Po zbiegu przepychamy opony pod krótkimi zasiekami, przenosimy je pod ścianką w rzece i odnosimy na miejsce. Ścianę 2.7 m przechodzę z pomocą zastrzału. Skośną nabiegową odciągiem po krawędzi. Chociaż biegnę w open a nie w elicie, bardziej niż na czasie zależy mi na stylu – by jak najwięcej przeszkód pokonać samodzielnie. To znaczy na czasie też musi mi zależeć, bo przecież nad głową, jak topór, wisi bezlitosny 5-godzinny limit na pierwszym okrążeniu!

Ściana śmierci

Dalej w górę długiego, błotnistego strumienia – więcej błota, niż wody. Prosto z niego – jak się później okaże – najbardziej strome podejście dnia. Wszyscy na czterech łapach. Czasem dwa kroki w górę, trzy osuwamy się w dół. Dzięki dobremu bieżnikowi w butach i wprawie w takim terenie trochę zyskuję.

Po tej wysokiej ścianie śmierci chwila wytchnienia, ale nie na długo. Zasieki pod górę. Pionowe podejścia to ja mogę lubić, ale czołgania nienawidzę. Nie wiem, co trzeba zrobić, by to wycwiczyć. Kto normalny się czołga na treningach? Co przed chwilą zyskałem, tutaj tracę z nawiązką.

Jeszcze sporo podejścia, kilka przeszkód i w dół. Długo, czasem stromo i technicznie. Tu mogę najwięcej ugrać, więc masowo wyprzedzam. Spadam do miasteczka zawodów. Ciąg przeszkód, zanurzenie w rzece i bufet na 7 km – woda, izo, czekolada, banan.

Na drugim brzegu moja ulubiona Harfa, na której rozwaliłem ryja zimą w Ełku. Tym razem przerzucam ciało przez zawieszone na belce opony w troszkę bardziej kontrolowany sposób, ale i tak ląduję twardo na boku. Dobrze znany Wisielec tym razem znacznie utrudniony – nie ma węzełków na końcach lin do stawiania stóp, trzeba je haczyć w S. Jestem jeszcze świeży, więc przechodzę go bez kłopotów. Kto nie da rady, zasuwa pętlę z oponami. Czy dobrze kminię, że przeszkody z karnymi pętlami zamiast burpees są dla elity nieobowiązkowe?

Równoważni nie lubię od pierwszego spotkania tutaj dwa lata temu, kiedy z niej spadłem brzuchem na kant belki. Piraci podobno zmuszali swoich wrogów do spaceru po takiej desce wystającej za burtę, aż ci spadali do morza. Według słów jednej piosenki, czasem dawali im na drogę butelkę rumu. Tym razem na wysoką belkę wchodzę sam, ale na przejściu dla równowagi trochę korzystam z wyciągniętej ręki wolontariusza. Domniemana piracka praktyka nazywała się „walking the plank”. Na dzisiejszej trasie czai się na nas jeszcze inna przeszkoda o nazwie Killer Plank.

Już przestaję liczyć, ile razy przechodzimy Rabę w bród. Wędkarza – przewinięcie na górę poziomej deski po wejściu na linie – pokonuję sprawnie bez pomocy. Zapowiadana nowa przeszkoda, Aquaman – skok z trampoliny do wody z klepnięciem dzwonka w locie – jest wyłączona, bo woda uciekła z dołu. Podobno tylko elita Ultra się na nią załapała. Później uda się ją ogarnąć na niedzielnego Classica. Z urzędu robimy więc „karną” rundę z workami piachu.

Ambicja i jej skutki

Nie wiem, jaką długość naprawdę ma Ta Jedyna. Przejście na drugi brzeg Raby na pojedynczej linie może ma 40, a może 60 metrów. W każdym razie jest długie. Raz z niego spadłem kilka metrów przed końcem. Mimo nowych zasad, nawet dla elity nie jest obowiązkowe. Dużo ludzi odpuszcza kalkulując, że 200-metrowa karna runda z trylinką zabierze im mniej sił.

Ale nie ja. Jak sportowo, to sportowo. Nie umiem pełzać po linie na brzuchu, więc ruszam na leniwca. Proste łapy, pięty haczą, szybkie ruchy. Zanurzenie pleców w wodzie informuje mnie o półmetku i zdaję sobie sprawę, jak daleko jeszcze zostało. Teraz im dalej, tym bardziej pod góre. Ktoś pewnie spada, bo lina się mocno trzęsie, ale mnie nie zrzuca. W trzech czwartych coraz szybciej oddycham, ale jakoś idzie. Odwracam głowę, do brzegu jeszcze cholerne kilkanaście metrów. Ręce chcą puścić, ale glowa nie. Coraz bardziej pod górę. Szybki oddech, szybkie przechwyty, przedramiona palą. Cztery, trzy, dwa metry, brzeg na wyciągnięcie ręki. Przegrywam walkę z grawitacją i spadam do wody.

Dobrą minutę nie mam siły wyjść na brzeg i dyszę jak ryba wyciągnęta z Raby. Dłonie zdarte do krwi. Nie mam siły nawet kląć. W uznaniu walki sędzia proponuje mi, żebym wziął pół trylinki zamiast całej. Dla zasady biorę jednak męski ciężar. Runda mnie do reszty dobija. Dotąd biegłem w miarę szybko. Od tej chwili zacznie się jeden wielki kryzys. Uprzedzając fakty, ile będzie mnie to kosztowało na mecie? Może nawet godzinę w plecy.

Taki mój luźny wniosek do organizatorów. Kara za całkowite odpuszczenie Tej Jedynej powinna bardziej boleć, niż jej przejście, a w miarę zaawansowania próby niech będzie stopniowo coraz mniejsza, by nagradzać walczących. Wiem, że to trudniejsze logistycznie. Mam jakieś bardziej szczegółowe propozycje, ale to dłuższy temat...

Na strzelaniu z paintballa oba razy pudłuję i znów przytulam karniaka – spacer z psem. Ciągnę wyjątkowo oporną trylinkę po pętli ze sporymi hopkami. Jakbym nie był dość zajechany. Na dodatek słońce zaczyna coraz mocniej grzać.

Czas w góry...

Podejście na Uklejną zaczyna się od porodówki między oponami w powietrzu. Dalej po prostu długo i jednostajnie w górę. Gdyby nie niedawne przejścia, pewnie długie kawałki bym podbiegał zamiast człapać jak żółw. Na trzymetrową ścianę dla zasady wciągam się sam po zastrzale i wykorzystując ledwo widoczny stopieniek na jednej z desek. Praktyka ze wspinania pomaga. Zza zakrętu wyłania się drugi paśnik na 14 km.

Kara za niezrobienie Tarzana – małpiego gaju na oponach – jest wyjątkowo dotkliwa, runda pod górę i w dół ma podobno ponad kilometr. Podobno – bo udaje mi się jej uniknąć. Tak samo gładko wchodzi następny małpi gaj na drążkach. Po krótkim zbiegu czołganie pod górę, gdzie tracę nadróbkę wypracowaną na przeszkodach. Czas jednak pod kontrolą i na mecie pierwszego kółka chyba powinno się obyć bez dramatów. Chyba...

W najwyższym punkcie wciągnięcie się na wysoką belkę, a potem szybki zbieg, przerwany przez porodówkę typu „jelito” środkiem opon – coś dużo tych porodówek – i wciąganie trylinek. Zbiegać to ja mogę nawet na zmęczeniu. Pozioma drabinka na rękach i nogach, taka mniejsza Jedyna. Wspomniany Killer Plank znany mi z Ełku, czyli długa deska do przejścia wisząc na rękach. Wszystko wchodzi na luzie. Znowu spadam na Zarabie, dnem potoku, szybki skok na linie do wody z Indiany Jonesa. Ledwo się obmyłem i znowu muszę się upierniczyć w błocie pod kolejną porodówką.

Multirig po raz pierwszy

Ale zaraz znów ablucja w Rabie i pętla z belkami. To już miasteczko zawodów, a mam trochę ponad pół godziny do limitu. Czyżby znów się udało? Przełażę Komandosa – czterometrową ścianę z linami – i czas się zmierzyć z Multirigiem. Dziesięć gimnastycznych kółek i bujanego drąga przechodzę spokojnie, ale na drugiej stalowej kulce lewa łapa się rozgina. Przytulam pierwsze 20 burpees.

Nowa przeszkoda zwana Wariat – obrotowa rura z wypustkami do przejścia na rękach – jest obowiązkowa tylko dla elity. Wczoraj wypatentowałem jej przejście na trzy ruchy. Teraz dla zabawy podejmuję nieskuteczną próbę, na szczęście bez kary – mam 20 minut zapasu, a to już prawie meta. Przenoszę beczkę po piwie pod górę i w dół stoku. Wyjątkowo wredna porodówka na Oponeo (która to już?) wykańcza mnie do reszty. Bujanie na oponach przechodzę na oparach i długo odpoczywam na końcowym słupie opon, nie dotykając stopami ziemi., aż zbiorę siły do końcowej wspinaczki i klepnięcia dzwonka.

Na mecie pierwszej pętli jestem w 4:51:52. Trochę lepiej od zeszłorocznych 30 sekund przed limitem. Teraz końcówkę świadomie zwolniłem, by zachować więcej sił na drugie koło. Bo choć jestem wykończony i muszę sobie dać kilkanaście minut odpoczynku na bufecie, to decyzja może być tylko jedna. Ultrasi nie jedzą miodu. Ultrasi żują pszczoły.

* * * * *

Myślenice, 1 maja 2017, 13:39. – Ultras leci, puśćcie go! – ktoś krzyczy do żywej zapory amerykańskich futbolistów. Dostaję tylko symboliczne klepnięcie w plecy. – Kamil, w ostatniej minucie się zmieściłeś! – jak z innej rzeczywistości dociera do mnie głos Pawła Sali, dyrektora RMG Beskidy. Ale mi już jest wszystko jedno, nie myślę o niczym. Robię parę kroków, padam na glebę i zwijam się w kłębek.

* * * * *

Marsz żywych trupów

Rok temu leżałem 15 minut bez życia. Teraz leżę całkiem świadomie, pijąc duże ilości wody i izotonika. Po mnie do strefy wchodzi jeszcze kilkoro zawodników. Na drugą rundę zbieram się chyba jako ostatni z tych, co na nią ruszają. Mamy na nią 7 godzin. Dowiadujemy się o regulaminowej nowości – limitach pośrednich na bufetach. 2 h na pierwszym i 4.5 h na drugim. Tylko dlaczego na pierwszą 1/3, najcięższą terenowo, jest najmniej czasu?

Na wyjściu słyszę z daleka doping mojej ekipy. Szybko doganiam kilkoro współzawodników i aż do szczytu tego wrednego podejścia trzymamy się mniej więcej razem. Słońce konkretnie daje popalić. Na ścianie śmierci robi się zupełna masakra, bo jest dużo więcej błota. W zasiekach doganiają nas Lechu z kolegą z ekipy organizatorów, którzy zamykają trasę. Pod górę jest ciężko, ale na zbiegu na dobre oddalam zagrożenie zostania ściągniętym i na punkcie loguję się z 20-minutowym zapasem.

Harfę przeskakuję równie pokracznym stylem, na końskiej ścianie łapią mnie skurcze, na Wędkarza ledwo daję radę wejść bez pomocy, a z Wisielca tym razem spadam. Na równoważni wolo znowu zamiast butelki rumu podaje mi rękę. Na Tej Jedynej tym razem już nie mam siły być honorowym, tak samo jak wszyscy inni z biegnącej ze mną grupki ultrasów. Paintball to znów dwa pudła i długi psacer po hopkach.

Podejście na Uklejną, marsz żywych trupów. Przewijają się te same twarze, rozmowy dla wzajemnego podniesienia się na duchu. Na drugim punkcie margines bezpieczeństwa rośnie do 40 minut. Już raczej wiemy, że się uda.

Większość przeszkód wchodzi gładko bez pomocy, chociaż pozdzierane dłonie coraz bardziej krwawią. Tylko na drążkowym małpim gaju buła się rozgina trzy szczebelki przed końcem i przytulam 20 karniaków, a na wysokiej belce ktoś mi musi pomóc, bo łapię skurcz w brzuchu. – A jednak ciśniemy! – woła za mną wyprzedzony współzawodnik, który przed chwilą widział mnie cierpiącego na podejściu. – Nadrabiamy, gdzie możemy! – odpowiadam mu, oddalając się szybko w dół stromego stoku.

Głową, a może sercem

Na Indianie mam prawie półtorej godziny rezerwy. Wybijam się wysoko, ale gaszę skok, żeby czegoś na sam koniec nie spieprzyć. Pod Multirigiem stoi mały tłumek, w tym paru znajomych. Ktoś z elity walczy do skutku. – Wtedy tego nie zrobiłem, a teraz już mam łapy do reszty wyjechane – mówię sędziemu, którego pamiętam z pierwszej rundy. – No to może nie trać sił i zrób karniaki – odpowiada. Ale nie, próba darmo...

Bujane kółka przechodzę spokojnie, na prostych rękach, chociaż pewnie zostawiam na nich trochę krwi. Kilka przechwtów i drąga też mam za sobą. Nie widzę ludzi, nie słyszę dopingu, napieram jak w tunelu. Pierwsza kula, prawa trzyma. Druga... lewa trzyma! Trzecia, czwarta, piąta... dzyńńńń! Jeeeeest!

Na zdrowy rozum nie miałem prawa tego zrobić. Zrobiłem to tylko głową, a może sercem.

Zeskakuję na ziemię i skaczę do góry z radości. Pierwszy raz na zawodach pokonałem Multiriga, i to w utrudnionej wersji! Kilka minut cieszę się jak dziecko i przybijam ze wszystkimi piątki. – Wierzyłam w twoje wspinaczkowe doświadczenie! – mówi Magda z Power Training. Tętno mam tak rozbujane, że przed ostatnimi przeszkodami muszę uspokoić oddech.

Właśnie to było moim celem. Bardziej niż osiągnąć dobry czas, chciałem pokonać jak najwięcej przeszkód. Nie licząc Jedynej i tej cholernej równoważni, z każdą mi się to udało przynajmniej raz, a z większością na obu pętlach. Tylko na porodówkach i siatkach do czołgania sobie nawzajem pomagaliśmy, wiadomo jak to w open.

Na metę wchodzę z uniesionymi rękami. Czas 11h08:11. Ukończyć największy wyniszcz w polskim OCR to zawsze mega satysfakcja. Pomarańczowa bandanka jest nawet ładniejsza od tej zeszłorocznej. Taka trochę w saharyjskim stylu.

Gerlach, 7 maja, 16:40. Stoimy z Olgą i Mariuszem na szczycie i mamy cały świat pod nogami. Wyżej wejść w promieniu kilkuset kilometrów się nie da. Trochę mało odpoczynku po Ultrasie, ale trzeba było wykorzystać ostatni dzień lampy. W drodze powrotnej kupię sobie flaszkę rumu. Może z jej pomocą w końcu przejdę równoważnię.

Kamil Weinberg


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce