UTMB. 136 kilometr. Skoro jest dobrze, to dlaczego jest źle?

 

UTMB. 136 kilometr. Skoro jest dobrze, to dlaczego jest źle?


Opublikowane w sob., 03/09/2016 - 16:28

Relacjonuje Paweł Pakuła

1. O zaproszeniu na biegowe salony, o tym, jak śledzie zabrali, o tym jak mnie na noc przygarnęli

Jadę na UTMB. Prawdziwa górska wyrypa – marszobieg na 170 kilometrów z 10 tysiącami przewyższeń, w limicie 46 i pół godziny, przez trzy państwa, dookoła góry Mont Blanc to nie w kij dmuchał. Decyzję o starcie podjąć trzeba 10 miesięcy wcześniej; na innych, mniejszych biegach zebrać wymaganą liczbę punktów; do tego jeszcze mieć szczęście w losowaniu. Sporo tego zachodu. Nic dziwnego, że UTMB co roku bez problemu gromadzi 2300 startujących w tym sławy górskiego ultra z całego świata. W końcu to najbardziej prestiżowa górska ultra-impreza w Europie.

Sam stanę na linii startu w Chamonix po raz drugi. Już tu byłem 6 lat temu, lecz wtedy impreza zakończyła się pechowo. Bieg przerwano po 21 kilometrach z powodu niebezpiecznych warunków atmosferycznych panujących w wysokich górach. Nastawiony na ultramaraton a z ukończonym półmaratonem wróciłem bardzo zawiedziony.

Teraz mam teoretycznie szansę odkucia się za 2010 rok: ukończenia UTMB. Komunikaty wysyłane przez organizatorów sugerują, że deszczu i zimna nie będzie. Wręcz przeciwnie: ma być gorąco, ponad 30 stopni. Zachęcają do brania 2 litrów wody na wyjściu z punktów. Martwi mnie to, bo źle znoszę upały. Pociesza zaś to, że trasa będzie klasyczna: niezmieniona i nieukrócona z powodu jakichkolwiek okoliczności. Świetnie. Oby jeszcze forma była. Niestety, tu jest słabo. W ciągu roku dopadły mnie dwie kontuzje, potem jakieś osłabienie, którego przyczyn szukałem składając wizyty w gabinetach lekarskich i robiąc różne badania. Latem znowu upał zniechęcający do jakiegokolwiek innego treningu niż luźny bieg.

Wszystko to sprawiało, że owszem, jechałem na UTMB, bo byłem zgłoszony, wylosowany i opłacony, ale z formą lada jaką i z niepewnością co do możliwości osiągnięcia satysfakcjonującego wyniku. Ale jechać trzeba. Jakże by inaczej. W końcu to wielkie - sławne - mega pożądane UTMB. Jak bal u brytyjskiej królowej. Mieć w garści zaproszenie i nie przyjechać to wstyd. Trzeba przynajmniej spróbować coś nabiegać a jak się nie uda to choć pooglądać widoczki, pozwiedzać trasę i dobrze się bawić.

Zanim stanąłem na linii startu zaliczyłem kilka przygód. Najpierw lot do Genewy i potem busem do Chamonix. Dzień przed startem doczytuję w regulaminie przewoźnika, że ten super-tani bilet lotniczy, który kupiłem ma pewien feler – mogę mieć tylko 8 kg niewielkiego bagażu podręcznego, który zabiorę do kabiny oraz torbę na laptopa. Skrupulatnie pakuję torbę i plecak, do których wchodzi: namiot 1-osobowy, śpiwór, karimata, sprzęt na start, ubrania na blisko tydzień pobytu, ręcznik i kosmetyki. Wszystko kompresuję, ściągam i na lotnisku prawie się udaje. Prawie, bo co prawda gabarytowo jest OK i nie każą mi ważyć plecaka, ale zabierają śledzie od namiotu. W końcu ostre i metalowe: w przypływie szaleństwa mógłbym nimi kogoś zadźgać. Zgrzany z wrażenia zasiadam na wyznaczonym miejscu. Zerkam na stewardessę – Pani, zamiast młodej i urodziwej przypomina trochę Rafalalę. Zawiedziony odwracam głowę. Oho, znaki na ziemi i w powietrzu wskazują, że to nie będzie w pełni udany wyjazd.

W Chamonix życzliwy właściciel campingu Les Arolles pożycza mi śledzie. Inni gościnni, tym razem nowo poznani ultrasi z Polski zapraszają mnie do siebie na nocleg, na dzień przed startem. Mają akurat jedno wolne łóżko w wynajętym mieszkaniu, w centrum miasteczka. Świetnie, zawsze to lepiej dobrze wypocząć niż wiercić się całą przedstartową noc na karimacie, we wpędzającym w klaustrofobię namiocie.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce