W sobotę wieczór przeważnie ludzie bawią się w klubach. Warszawa jednak żyła na ulicach podczas Półmaratonu Praskiego oraz towarzyszącej jej Praskiej Piątce, w której miałam okazję pobiec po raz pierwszy. Pogoda była okropna, tzn lał się żar z nieba. Miałam nadzieję, że do wieczora coś się poprawi...
Przyjechaliśmy całą trójką tworząc zespół: jedno biegnie, dwoje kibicuje. Idąc przez Most Poniatowskiego czułam się okropnie: było mi słabo, duszno, męczył mnie marsz i ciężko było oddychać. Pomyślałam sobie "totalna klapa, co ja tu robię"...
Poczułam się lepiej widząc znajomych czekających na nas a jeszcze lepiej zadziałało bezalkoholowe, ZIMNE, piwo. Całe szczęście, że rozdawali je w Miasteczku Biegowym. Razem z moją towarzyszką biegu, Karoliną, udałyśmy się na rozgrzewkę, dzieciaki do strefy sponsora tytularnego, a tatusiowie stali i...popijali piwo. Bezalkoholowe.
W końcu przyszedł czas by stanąć na starcie. Mnóstwo ludzi, uśmiechniętych, podekscytowanych i odliczających minuty do godziny zero. Punkt 19:30 zaczęło się.
Biegło się strasznie ciężko - mi oczywiście. Pewnie dlatego, że ostatnio nie biegam, nie trenuje... ot takie rewolucje w życiu. Liczę, że za chwilę się wszystko ustabilizuje i będę mogła wrócić do normalnego trybu życia typowej matki sportsmenki. No ale wtedy trzeba było dowlec się na metę.
Jak zawsze pomogły mi pastylki Dextro i muzyka w słuchawkach, ale i tak gdy mijałam strefy z bębnami to one nadawały mi rytm. Mogliby tak walić przez całe 5 km!
Na metę wpadłam po prawie 32 minutach, zziajana ale szczęśliwa. Dobiegła do mnie Misia mówiąc "co tak szybko?".. .hahaha. Żartowała chyba?
Do domu udałam się mega zmęczona i ze słowami Karoliny w głowie, że za rok trzeba spróbować tu półmaraton. Kto wie, może...może.
Marzena - Biegające Żabcie