Zygmunt Berdychowski o Koronie Ziemi: „Góry to nie jest moje życie. Ale pora na kolejne wyzwanie”

 

Zygmunt Berdychowski o Koronie Ziemi: „Góry to nie jest moje życie. Ale pora na kolejne wyzwanie”


Opublikowane w śr., 22/07/2015 - 00:06

Mount Everest, McKinley... Pozostałe góry są „łatwe”?

To nie tak. Kiedy masz już za sobą wszystko i potrafisz spojrzeć za siebie, to widzisz że poziom trudności wzrastał. Zdobycie Piramidy Carstensza nie zdominowały aspekty techniczne, chociaż wcale nie było łatwo...

... ale to, żeby dotrzeć do samej podstawy góry. Przez kilka dni trzeba iść przez dżunglę, gdzie ciągle pada deszcz. I jest błoto. Deszcz, błoto, deszcz, błoto... i tak w kółko, wszystko mokre.

Z kolei żeby stanąć na najwyższej górze Antarktydy – Masywie Vinsona – trzeba być bardzo dobrze ubranym, co nie pomaga we wspinaczce. To jest wyjątkowe miejsce ze względu na niesamowite, niepowtarzane krajobrazy, ale i bardzo zdradliwe. Powiem tylko, że tamtejsze wiatry, które pojawiają się znikąd na każdej wysokości, przy nieodpowiednim ubiorze już po kwadransie powodują u człowieka odmrożenia. Spadki temperatury są tu bardzo gwałtowne, niespotykane nigdzie indziej.

Pogoda i poziom techniczny podejścia. To jedyne kategorie, którym trzeba rozpatrywać skalę wyzwania?

Niezwykle niebezpieczne jest wejście na Piramidę Carstensza. I to bynajmniej nie ze względu na samą górę. Bardzo często w dżungli można spotkać tubylca, Papuasa, który siedząc sobie nad rzeczką mówi Ci, że musisz się opłacić. Jak nie wyciągniesz pieniędzy to nie tylko nie pójdziesz dalej, ale też nie wrócisz. Nie wiesz, czy człowiek jest sam czy może w krzakach nie czają się jego towarzysze i szykuje się draka. I płacisz. Żadne telefony tu nie działają, policji też nie ma.

Sytuacji nie ułatwiają również takie informacje, jakie otrzymaliśmy tuż przed rozpoczęciem wspinaczki. Otóż porwano grupę Rosjan i jakieś małżeństwo z Niemiec. Dużo mówiło się, że te historie nie zakończyły się pozytywnie. Trzeba bardzo się pilnować, by wrócić stamtąd szczęśliwie.

Każde wejście wiązało się z takimi czy innymi perypetiami. Wraz z nabywanym doświadczeniem coraz łatwiej było mu znosić niedogodności i bardziej rozumiał to co się z nim i wokół dzieje. Na pewno na każdej z tych gór przeżyłem coś wyjątkowego, innego, każda jakoś w pamięci została. Pod względem poziomu trudności i wysiłku, który trzeba było włożyć w wejście na szczyt, to Mont Everest jest zupełnie w innym miejscu niż pozostałe góry.

Które wejście było „najłatwiejsze”?

Elbrus, ale to też nie było łatwe wejście. Nie ze względu na wysokość, ale na jego okoliczności. Problemy i wysiłek, jakiego tam doświadczyłem na tym etapie swojej przygody z górami – a było to tuż po wejściu na Mont Blanc – były gigantyczne. Była to dla mnie pierwsza, naprawdę wysoka góra. Kompletnie nie wiedziałem co to znaczy, że trzeba dużo pić – miałem tylko zimny napój, i że trzeba się wyspać – z emocji spałem tylko godzinę przed wyjściem. Zupełnie nie byłem też przygotowany na wędrówkę powyżej 5000m n.p.m. Chyba tylko siłą woli wdrapałem się na szczyt. Popełniłem chyba wszystkie możliwe błędy, przez co to wejście było wręcz koszmarne. Ale nauka nie poszła w las...

Na Antarktydzie, Alasce i Himalajach wspinał się pan z rosyjskim zespołem 7 Summits Club...

Bo były to wejścia najtrudniejsze i można było je zrobić tylko z pomocą dużych i doświadczonych ekspedycji – amerykańskich, szwajcarskich czy właśnie rosyjskich (na zdjęciu na szczycie Masywu Vinsona). Inne duże biura nie wchodzą w rachubę, przede wszystkim dlatego, że nie reprezentują odpowiedniego poziomu bezpieczeństwa...

Jak to jest przebywać tyle dni, przez 24 godziny na dobę w ekstremalnych warunkach pogodowych i bez szczególnych atrakcji z wąską grupą ludzi?

Ciężko, bardzo ciężko! (śmiech) W przypadku Mount Everestu mamy możliwość korzystania z internetu, telefonu satelitarnego, co daje jakieś pole manewru. Na Alaskę telefonu już nie zabrałem, bo wydawało mi się że to będzie krótkie wejście, czego później żałowałem. Kontakt z rodziną jest ważny i jeśli jest możliwość, by z niego korzystać, to trzeba to robić. Głos najbliższych dodaje spokoju, buduje pewność, tworzy zupełnie inną atmosferę. Wspominałem o żonie i jej haśle – jesteś tam, zrób co do ciebie należy i wracaj... To podnosiło na duchu, oddalało myśli typu „uda się, nie uda”...

W pozostałych lokalizacjach wspinałem się z polskimi przewodnikami lub indywidualnie, tak jak na Kilimandżaro. Były to krótsze wejścia, a więc i rozłąka z domem była krótsza. Chociaż też wydawało mi się, że jestem poza domem o wiele dłużej niż pokazywał to kalendarz.

Polski alpinizm święci sukcesy już od wielu lat. Jest Pan dziewiętnastym Polakiem, który zdobył Koronę Gór Ziemi, a nazwiska takie jak Kukuczka, Rutkiewicz czy Wielicki zna cały świat. Dziś jest łatwiej wspinać się na dach świata niż w latach 70. czy 80.? Czy można wartościować te sukcesy, deprecjonować dane osiągnięcia wspominając, że mają więcej wspólnego z turystyką niż wyczynem?

Po pierwsze nie można porównywać tego co jest dziś do tego, co było kiedyś. Poziom wyczynu jest zupełnie inny – to co kiedyś było wyczynem dziś jest po prostu himalaizmem, a to co dziś jest wyczynem kiedyś w ogóle nie mieściło się w głowie, w granicach wyobraźni. Wystarczy spojrzeć na nasze zimowe wejścia w Himalajach, na to, co robi na świecie Denis Urubko czy Simone Moro. To pokazuje jak bardzo zmienił się świat – jest lepszy sprzęt, wyprawy są bardziej profesjonalne, pieniądze zaangażowane w ten sport są o wiele większe niż przed laty.

Każdemu jednak, kto deprecjonuje zdobycie Mount Everestu proponowałbym drogę jego granią. To gigantyczny, niesamowity, niepowtarzalny wysiłek. W swojej biegowej karierze nie pokonywałem co prawda dystansu 100 km, a maratony biegam w 3 godziny i 15 minut, ale czegoś takiego jak w Himalajach po prostu jeszcze nie przeżyłem.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce