Daniel Łazarek: „Meta albo szpital”

 

Daniel Łazarek: „Meta albo szpital”


Opublikowane w wt., 16/12/2014 - 15:21

Praca nagrodzona w konkursie „Mój Bieg. Mój Festiwal 2014”

Wiecie jak to jest spełnić Marzenie? Takie naprawdę Wielkie? Jakiś czas temu znów sobie przypomniałem to uczucie wbiegając wraz z Eweliną na metę Biegu Rzeźnika. Totalny emocjonalny kosmos!

OK, Wielkie Marzenie spełnione i... i co dalej? Potrzeba chwili, czasem momentu, by w sercu owo "stare" marzenie zamienić na "NOWE" - bo człowiek to taka istota, że musi marzyć. Planować. Dążyć do jakiegoś celu. Kto tego nie robi, jest bardzo smutny.

Tak było właśnie ze mną. "Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz", jak śpiewał klasyk. Wpadłem w najzwyklejszego w świecie doła. Finanse nie pozwoliły pojechać w góry na ulubione wyścigi etapowe MTB. Kalendarz tak się dziwnie poukładał, że musiałem również odpuścić naszą prywatną TransCarpatię - wyprawę wzdłuż całego pasma polskich Karpat. No po prostu dół na maxa!

Ale natura nie lubi próżni. Rozsmakowany w rzeźnikowych endorfinach i świetnym towarzystwie Eweliny, zgłosiłem aneks do startu we wrześniowym Ultramaratonie 66km. Krótszej odmianie Biegu 7 Dolin. Miejsce akcji, Beskid Sądecki z bazą w Krynicy Zdroju. Wydarzenie będące częścią największego w Polsce święta biegaczy - PZU Festiwalu Biegowego.

Im bliżej startu, tym coraz większa pewność, że zapełnia się pustka po Wielkim Spełnionym Marzeniu - wróciły chęci do treningu, a studiowanie mapy przyprawiało o pozytywne wypieki na twarzy i problemy z zaśnięciem. Nie mogło być inaczej, wszak czerwony szlak do Rytra i Pasmo Radziejowej to jedne z moich ulubionych tras znanych z rowerowych akcji. A Rogacze i zjazd na Obidzę to po prostu wielbię i kocham miłością bezgraniczną! Niesamowitość zbliżającego się biegu polegała więc na tym, że miałem na nowo odkryć ulubione miejsca - bo bieganie to nie rower, wszystko dzieje się zupełnie inaczej. Co innego boli, co innego cieszy.

Mimo zbliżającej się trzydziestki (ależ ja jestem stary!), cieszyłem się jak przedszkolak, że będą piękne góry, wymarzona pogoda (innej nie brałem pod uwagę) i świetne towarzystwo Eweliny.

Jak to w życiu, nie wszystko mogło pójść po naszej myśli. Moja teammate została uwiązana w pracy, a ja rozchrzaniłem kolano, euforycznie biegając z mapą na eliminacji Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację „Dajar Czarna Cobra”. Był trzeci tydzień sierpnia, niespełna dwadzieścia dni do startu w Krynicy.

Ewelina zawyrokowała, że na 10000% nie pojedzie. To był dół. „Nie ważne co, ważne z kim” - no nie? I jeszcze ta noga... Po dwóch dniach przestała boleć, więc wystartowałem w kolejnej 50-tce na orientację, w „Maczudze Stolema”. To było nierozsądne, ale liczyłem na fart. Że „rozbiegam” nogę i wszystko będzie OK. Nic z tych rzeczy. Znów musiałem zejść z trasy i w bólach wlec się do bazy. Do startu w Krynicy pozostało 6 dni.

Lepiej późno niż wcale - pognałem w te pędy do fizjoterapeutki Marty po poradę. I magiczny ratunek. Tu przycisnęła, tam pociągnęła - znalazła źródło bólu. Skomplikowana diagnoza („ale nie będziesz biegać w najbliższym czasie?”) i szeroko wytrzeszczone oczy specjalistki, która słucha o planach swego pacjenta - bynajmniej nie zgodnych z jej zaleceniami. Głębokie westchnięcie i „nic nie obiecuję, ale spróbujemy to jakoś zablokować” wlało w me serce nadzieję, że ukończę ten ultramaraton. Dokładnie, „ukończę” a nie „powalczę o wynik”. Zdałem sobie sprawę, że moje biegowe życie wisi na naprawdę cienkim włosku i nie mogę przegiąć. To znaczy już przegiąłem, ale żeby nie zrobić tego bardziej.

Moja natura „podium albo szpital” bardzo cierpiała z tego powodu, ale wytłumaczyłem jej, że jako świeżo upieczony trzydziestolatek (tak, w międzyczasie „przestawiłem” licznik i zmieniłem kategorię startową...) muszę już na siebie uważać.

Udręczony fizjo ćwiczeniami, poklejony jakimiś magicznymi tejpami, z przeciwbólowym ketonalem w garści pojechałem na podbój Krynicy. I teraz najlepsze: nie pojechałem sam! Dosłownie 48h przed wyjazdem rozmawiałem z moją hardcore'ową, słynącą z ekstremalnej spontaniczności przyjaciółką - eMkiem. Jest młodszą siostrą mego rowerowego mega hardcore'owego kumpla Nacza - to było oczywiste, że słysząc „eM, jest taka akcja: bieg w Krynicy. Sześćdziesiąt sześć kilometrów po górach. Pojutrze. I mam wolne miejsce”, odpowie „No pewnie, że jadę!”.

Wesoła, choć pełna obaw gromada w czwartkową noc obrała kurs na południe. Spontaniczny klimat udzielił się też mojej Babci, która zabrała się z nami do Gowarczowa. Odwiedzić rodzinę.

W samo południe wylądowaliśmy w Krynicy. Po 870 km (trochę naokoło, bo Babcia) ciekawej podróży (współpasażerowie z BlaBlaCar są zazwyczaj interesującymi osobami). I tu same miłe niespodzianki.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce