Pędź do kiosku po festiwalowy dodatek w "Rz"!

 

Pędź do kiosku po festiwalowy dodatek w "Rz"!


Opublikowane w wt., 15/09/2015 - 11:05

6. Festiwal Biegów w Krynicy-Zdroju.Przez trzy dni ścigano się w ponad 30 konkurencjach. Satysfakcję znów mieli chyba wszyscy.

Krzysztof Rawa, Tomasz Wacławek z Krynicy

Sześć lat minęło szybko, a festiwalowe bieganie w zasadzie w jednej kwestii się nie zmienia – główne nagrody zgarnia drużyna Kenii. Drużyna, gdyż biegacze z Afryki zgrupowani przez swego menedżera w europejskich bazach od lat jeżdżą na start w kilkuosobowych zespołach, dzielą biegi wedle uznania i tak zarabiają na swym talencie szlifowanym kiedyś na bezdrożach rodzimych płaskowyżów w okolicach Eldoret lub Iten.

W tym roku też przyjechali – trzech panów, dwie panie. Opatuleni w ciepłe kurtki chodzili po deptaku, chętnie zgadzali się na zdjęcia z tubylcami, uśmiechali się nieśmiało, dziennikarzom powtarzali, że Krynica jest piękna, pogoda wspaniała, trasy znakomite, nawet polskie jedzenie im pasowało.

Gdy przychodziło do pracy – przeważnie wygrywali. Wygląda na to, że głównym specjalistą od górskich biegów w Krynicy jest wśród nich Joel Maina Mwangi. Wygrał Koral Maraton w zeszłym roku, wygrał w tym. Dodał piątkowe zwycięstwo w biegu na 15 km i sobotnie drugie miejsce w Życiowej Dziesiątce za kolegą Mosesem Masai Komonem. Masai Komon wygrał jeszcze półmaraton, zatem tam, gdzie w grę wchodziły nagrody finansowe, wygrać z zawodowcami z Kenii – prawie niemożliwe.

Bartosz z Warszawy

Maratończycy wyruszyli na trudną trasę rankiem o 8.30, gdy na krynickim deptaku nie świeciło piękne słońce, było nawet nieco mglisto i całkiem rześko – wielu startujących wspominało z optymizmem, że w takich warunkach może będą rekordy życiowe. Dwa decydujące podbiegi zmieniły pogląd większości w tej sprawie, ale za to pogoda na mecie dla kibiców była wymarzona – bezchmurne niebo.

Bartosz Olszewski był naprawdę blisko rywali z Afryki. – Zawsze uważałem, że ci Kenijczycy startujący w Polsce nie są poza naszym zasięgiem. Naprawdę da się ich pokonać – przekonywał zdobywca drugiego miejsca w Koral Maratonie. – Może gdybym był w optymalnej formie i lepiej rozłożył siły, toby się udało już dziś. Zabrakło 20 sekund, ale muszę przyznać, że nie spodziewałem się aż tak dobrego rezultatu. Zwłaszcza że trzy tygodnie temu wygrałem maraton w Rejkiawiku, a pod koniec września czeka mnie jeszcze start w 37. PZU Maratonie Warszawskim.
Kto chce zobaczyć, na co stać 31-letniego Polaka, powinien się więc wybrać w przyszłą niedzielę na Stadion Narodowy. Pan Bartosz, urodzony i wychowany w Warszawie, zapewnia, że do Krynicy będzie wracał z sentymentem.

– Atmosfera jest tu niepowtarzalna. Na ostatnich czterech kilometrach niósł mnie doping kibiców, leciałem jak na skrzydłach. Wyjeżdżam też z nagrodą dla biegowego dziennikarza roku, ale zdecydowanie wolę sport niż pisanie. Biegam od sześciu lat, wcześniej niemal całe życie grałem w koszykówkę, trochę też w piłkę i tenisa – wylicza.

Trzeci na podium był Bartosz Gorczyca, który nie jest maratończykiem, woli dłuższe dystanse, ale w ultramaratonie na 100 km nie wystartował, gdyż był trochę zmęczony po poprzednim starcie – 15 sierpnia wygrał bieg na dystansie 71 km granią Tatr. Energii mu starczyło, by przebiec po górach 42 km z kawałkiem poniżej 3 godzin. Pierwszą kobietą na mecie maratonu (czas 3:02:42) była Polka Kamila Perucka, dodajmy jednak, że obie Kenijki pobiegły w półmaratonie.

Łzy na mecie

Ten półmaraton, Bieg Wyszehradzki, był największym popisem Kenijczyków. Dwóch na podium, czwórka w najszybszej ósemce (bez podziału na płeć). Rebecca Jepchirchir i Agneta Chebet zdecydowanie wyprzedziły inne panie.

Trudno jednak nie zauważyć, że jedna z polskich uczestniczek po przekroczeniu mety rzewnie się rozpłakała. Gdy pytano dlaczego, odpowiedziała, że to był jej pierwszy półmaraton w życiu, tak bardzo zależało jej na ukończeniu biegu, że gdy się udało (pani Marta zajęła 525. miejsce w czasie 2:42.11, wyprzedziła jeszcze trzy rywalki), emocje natychmiast dały o sobie znać.

Tak zdeterminowanych uczestników widziano wielu. Był wśród nich także Stanisław Łańcucki ze Stalowej Woli, ubiegłoroczny wicemistrz świata weteranów na dystansie 3000 m. Pan Stanisław, rocznik 1958, wystartował w kilku festiwalowych biegach, jak twierdzi – decyzję podejmował ad hoc, wedle chęci. Tak lubi.

Radości i atrakcji było dużo więcej. Amatorska rywalizacja rodzinna, sztafetowa, dziecięca, biegowa wyprawka, lody od sponsora, pamiątkowy medal (plus szansa wygrania auta osobowego losowanego wedle tradycji wśród uczestników), możliwość posłuchania rad himalaisty Ryszarda Pawłowskiego, biegacza Michała Bartoszaka, Janusza Wąsowskiego (trenera m.in. Yareda Shegumo), świetnych biegaczek górskich Izabeli Zatorskiej i Dominiki Wiśniewskiej-Ulfik, prof. Grzegorza Kołodki, Marka Śliwki – pierwszego zdobywcy Ekstremalnej Korony Maratonów, Zygmunta Berdychowskiego – pomysłodawcy Festiwalu Biegów, wielu lekarzy i fizjoterapeutów – to wszystko dawało festiwalowi wartość i markę.

Piwo po biegu

Swój wykład („Regeneracja – najważniejsza część treningu") poprowadził także znakomity ultramaratończyk Marcin Świerc. Nowy bohater Krynicy, zapytany o rolę piwa w tym procesie, odpowiedział: – Nie w trakcie treningów, nie warto. Ale jeśli jutro wygram, to zapraszam później na świętowanie.

Zapracowanym dziennikarzom „Rzeczpospolitej" nie udało się sprawdzić, czy dotrzymał obietnicy. Bieg 7 Dolin, konkurencję dla osób o ponadprzeciętnej wytrzymałości (100 km), wygrał drugi raz z rzędu. Na trasę Marcin Świerc wyruszył o trzeciej w nocy, na mecie pojawił się kilkanaście minut po godz. 12. Czas 9:11.16 – nieco słabszy niż przed rokiem, ale ponad 18 minut przewagi nad Węgrem Miklosem Kissem potwierdza, że w Krynicy na razie nie ma sobie równych.

– Obroniłem tytuł mistrza Polski i to jest dla mnie najważniejsze. Cieszę się, że mogłem tu znów wystartować. Trasa była przyjemna, oczywiście nie brakowało kryzysowych momentów, ale kto ich nie ma? Na tak wyczerpującym dystansie cierpi każdy – dzielił się wrażeniami Świerc. – Jestem szczęśliwy, bo ten sezon był trudny. Krynica nie była moim tegorocznym celem. Priorytet to Puchar Świata, na razie jestem czwarty w skyrunningu.

Co to ból, wiedzą doskonale również panie. Magda Łączak, mistrzyni ultramaratonu z dwóch poprzednich lat, musiała się wycofać z rywalizacji. Niewyleczona kontuzja przypomniała o sobie wcześnie.

– Dwa i pół tygodnia temu skręciłam nogę w kostce, ale myślałam, że jestem na tyle twarda, iż mi się uda. Na starcie odczuwałam ból, jednak miałam nadzieję, że z czasem minie. Ale po 20. kilometrze, przede wszystkim z górki, biegłam już praktycznie na jednej nodze. Doturlałam się do Rytra. Stwierdziłam, że przez dziesięć godzin tak się nie da. Ryzyko było zbyt duże, ale nie żałuję, że spróbowałam – opowiadała pani Magda.

Ewę Majer rok temu wyeliminowała kontuzja, teraz przyjęła inną strategię. – Biegłam bez zegarka i nie kontrolowałam czasu. Nie zastanawiałam się, jak to się skończy. Jestem zaskoczona, że zajęłam tak wysokie miejsce, po zaledwie miesiącu przygotowań – nie kryła radości nowa mistrzyni.

Trzecia pozycja w klasyfikacji generalnej i znakomity czas 9:41.52 wynagrodziły ubiegłoroczne niepowodzenie. Zresztą każdy na mecie się cieszył. Był i taki biegacz, który ostatnie dwa metry pokonał, turlając się po krynickim bruku. Ledwie wstał za metą, ale nawet wtedy uśmiech był najważniejszy.

Ludzie z żelaza

Polska specjalizacja poza ultramaratonami to także Iron Run, etapowy wyścig, który w tym roku liczył osiem odcinków. W piątek biegli Krynicką Milę (1609 m), potem 15 km i nocą 5 km. W sobotę dodali ultramaraton na dystansie 64 km i nocny minimaraton (4219 m po ulicach miasta). W niedzielę zakończyli wyczyny po Koral Maratonie, biegu pod górę na Jaworzynę (2600 m) i finałowym etapie przyjaźni, właściwie już rundzie honorowej na dystansie 1 km.

W sumie prawie 140 km, o każdej porze dnia i nocy, w górę, w dół i po płaskim, niemal bez snu i czasu na regenerację. Zaczęły 72 osoby (68 panów, 4 panie), skończyło 55 (52 mężczyzn, 3 kobiety). Mistrzem tej konkurencji był i jest Jarosław Gniewek. Ze sporą przewagą (godzina i parę minut) obronił tytuł sprzed roku. Efektowna wygrana kosztowała go jednak tyle, że w wieczornym minimaratonie organizm chciał odmówić współpracy.

Ale Jarosław Gniewek przetrwał i tę torturę, przetrwał kolejne trzy biegi w niedzielę (w tym maraton). W tej konkurencji walka z rywalami właściwie nie istnieje. Biega się dla siebie, bez zimnej kalkulacji, po prostu tyle, ile można.

– Iron Run jest po to, żeby się zmęczyć, żeby się wykończyć. Wypoczywa się później – tę definicję jednego z uczestników potwierdzali inni. Iron Run ukończył także (na 28. miejscu) szef i mentor Festiwalu Biegów – Zygmunt Berdychowski. Wszyscy uczestnicy na mecie ostatniego etapu zrobili mu honorowy szpaler.

6. PZU Festiwal Biegowy przeszedł do historii, następny już jest wyczekiwany. Polska naprawdę lubi biegać i lubi się zmęczyć. Nawet gdy dystanse przekraczają 100 km.

źródło: "Rzeczpospolita", 14.9.2015


W środę 16 września dziennik "Rzeczpospolita" opublikował specjalny dodatek dotyczący 6. PZU Festiwalu Biegowego. Znalazło się w nim obszerne podsumowanie imprezy oraz komplet wyników z krynickich biegów. POLECAMY!

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce