Pobili rekord Głównego Szlaku Beskidzkiego, ale sporo wycierpieli. „Wszystko jest w głowie”

 

Pobili rekord Głównego Szlaku Beskidzkiego, ale sporo wycierpieli. „Wszystko jest w głowie”


Opublikowane w sob., 24/10/2015 - 20:49

Jak wyglądał Wasz start?

Mieliśmy nadajnik GPS i dopóki on działał, tak trochę w ukryciu tzn. była dostępna tylko mapa, mogliśmy podchodzić do kwestii startu dosyć swobodnie. Gdy jednak został włączony zegar odliczający czas, zabawa się skończyła. Nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy ruszyć o 2:00. Kilka osób odprowadziło nas na start, a Łukasz Buszka, który był naszym fotografem, został z nami do końca trasy.

Jak sobie radził fotograf, który miał równie ciężki, a może nawet cięższy plecak niż wy i pewnie w całości wypełniony sprzętem fotograficznym?

On był w lepszej sytuacji, bo przemieszczał się samochodem, ale pierwsze dwa dni na pewno były dla niego wyzwaniem. Jest różnica między biegaczami a fotografem, który w górach bywa czasami. On się gdzieś wdrapywał z wysiłkiem taszcząc masę tego sprzętu ze sobą. I jak już się wdrapał i rozłożył, obserwował na komórce, jak to dwójka, którą zamierzał sfotografować, już przez to miejsce przebiegła. Pozostało mu wracać do punktu wyjścia.

A jak wam się ułożył początek biegu?

Przez pierwsze trzy dni wszystko dobrze się układało. Musiałem nawet hamować Kamila, który biegł jakbyśmy mieli do pokonania 50, a nie 500 km. Miał niespożyte siły na podejściach. Przypominałem mu, że to dodatkowe zero tam jest. Przez pierwsze 75 godzin zrobiliśmy 300 km, czyli tak mniej więcej wyszło po 100 km dziennie.

Domyślam się, że potem nastąpił kryzys...

Pierwszy kryzys - jak to zwykle bywa - był wynikiem pierwszego błędu. Jednocześnie od razu wyciągnęliśmy z niego wnioski i czegoś się nauczyliśmy. Przede wszystkim za krótko spaliśmy, bo tylko 2 godziny. Za mało też zjedliśmy i nas po prostu odcięło. Do tego u mnie przyplątało się jakieś ropne zapalenie stóp i leciałem na antybiotyku.

Kamil był zmęczony po tej nieprzespanej nocy i właściwie bardziej się błąkaliśmy po szlaku niż biegliśmy. Podjęliśmy decyzję, żeby zatrzymać się nieco wcześniej niż przewidywał plan. Postoju w Chyrowej nie było w naszym harmonogramie, ale właśnie tam zostaliśmy. Wyspaliśmy się nie 2, nie 4 godziny, a całe 7 godzin i dopiero wróciliśmy do wyścigu.

Wypoczęliście, ale stopy nie zagoiły się w jedną noc...

Rano moje stopy były tak wielkie, że właściwie mogłem je pakować już tylko do reklamówek, nie do butów. Nie mogłem nawet postawić nóg na ziemi. Kamil jest rehabilitantem. Obejrzał te nogi i zadecydował, że to jest koniec. Przyznawałem mu rację, bo nie byłem w stanie się poruszać. Zadzwoniłem do domu, do Gosi i mówię „muszę kończyć, bo jest naprawdę ciężko”.

Co odpowiedziała twoja żona?

Gosia powiedziała dokładnie to, co ustaliśmy przed wyjazdem. W sytuacji kryzysu miała mnie zapytać, czy mam otwarte złamanie, bo takie złamanie to jest powód żeby skończyć bieg, a jakieś tam pomniejsze rzeczy, takim powodem nie są. Przecież wiadomo, że jak ktoś się pisze na bieg powyżej 200km, to musi się liczyć z tym, że będzie bolało. To nie przychodzi z uśmiechem na twarzy.

Tak więc Gosia zapytała, czy mam otwarte złamanie. Kamil słysząc to pytanie, odpowiedział, że to jest jak złamanie, a ona z naciskiem powtórzyła „ale czy to jest otwarte złamanie”. Musieliśmy odpowiedzieć, zgodnie z prawdą, że nie jest. 15 minut później znowu byliśmy na trasie.

Jak to możliwe?

Założyłem grube opatrunki, wsunąłem nogi w buty i ruszyliśmy. Po 2 km biegłem już normalnie. To dowód na to, że wszystko jest w głowie. Głowa robi wszystko, żeby człowieka zatrzymać, ale można to sobie jakoś poukładać i biec dalej. Oczywiście tu nie chodzi o żadną destrukcję. Gdybym naprawdę nie był w stanie biec, to bym zszedł z trasy.

Ile jeszcze kilometrów trzeba było przebiec na tych stopach?

Przed nami było jeszcze 170 km. Jakby to było 10, albo maraton, to bym się nie zastanawiał. Już nic by mnie nie było wstanie zatrzymać. Tu jednak miałem świadomość dystansu i to była przyczyna wątpliwości. W rzeczywistości biegło się zupełnie znośnie. Dopóki nawierzchnia była jednolita, bez luźnych kamieni, to nie było żadnego problemu. Podejścia nadal robiliśmy szybko. Gorzej było na zejściach i na luźnych kamieniach. Wtedy te stopy wyły, bo uczucie było takie, jakby ktoś z nich skórę zdzierał. Decydując się na kontynuację biegu, myślałem że będzie o wiele gorzej.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce