O motylach, wilkach i nauce wytrwałości. Główny Szlak Beskidzki w duecie kobiecym

 

O motylach, wilkach i nauce wytrwałości. Główny Szlak Beskidzki w duecie kobiecym


Opublikowane w czw., 18/08/2016 - 09:03

9 dni, 16 godzin i 3 minuty. 509 kilometrów i 232 godziny. Sześć pasm górskich i niezliczona liczba zdobytych szczytów. Od Bieszczad po pasmo Czantorii. Trudno podsumować, czas jaki spędziłam razem z Kają w drodze z Wołosatego do Ustronia.

Relacja Katarzyny Melcer

Od zakończenia tej przygody minęło już ponad trzy tygodnie. Patrzę na mapę Polski próbując przypomnieć sobie każdy dzień wspólnej wędrówki i zastanawiam się jak najlepiej oddać miarę pokonanego dystansu. Kilometrami? Czasem na szlaku? To jakby przerobić na kogel-mogel piękne, dojrzałe truskawki zerwane chwilę wcześniej z ogrodowego krzaka! Jedyne sensowne słowo, które choć trochę oddaję to co przeżyłyśmy w drodze to przygoda. Przygoda, którą pomysł był od samego planu, aż po metę w Ustroniu. I choć na mecie do pełni satysfakcji brakowało mi w nogach 70-ciu kilometrów trasy w Beskidzie Niskim, to zamiast szlaku udało się zdobyć coś równie cennego. Niepowtarzalne, bezcenne i genialne wspomnienia.

Ostatni dzień w drodze. W tle Węgierska Górka. fot. R. Zabel

K2

Ten człowiek, nie jest z tego świata! – do dziś myślę tak wspominając wyczyn Maćka Więcka z 2013 roku, kiedy przy wsparciu ekipy Inov8 ustanowił rekord, rekordów pokonania trasy Głównego Szlaku Beskidzkiego. 114 godzin i 50 minut! Kosmiczny wynik i zupełnie nieprawdopodobny wyczyn. Wtedy tak czytając i raz po raz zbierając szczękę z podłogi po raz pierwszy przez głowę przebiegła mi myśl: Chciałabym tak kiedyś! Myśl była jednak zbyt nieśmiała, żebym odważyła się nią z kimś podzielić. Na swoim biegowym koncie miałam wtedy kilka biegów ulicznych, a do górskich szlaków było mi jeszcze o kilka tysięcy kilometrów za daleko. Mieszkając w Poznaniu góry odwiedzałam nie częściej niż dwa razy w roku. Straty te nadgonić próbowałam czytaniem co nowszych książek o polskim himalaizmie, ale w spełnianiu marzeń nic to nie pomagało.

Od tego czasu sporo się zmieniło, a nieświadomy niczego Maciej, którego czasem widuję biegającego w lasku Wolskim ma w tym swoje ciche zasługi. Dziś góry w połączeniu z bieganiem to dwa najczęściej powtarzające się słowa w moim życiu. Pomysł na pokonanie Głównego Szlaku Beskidzkiego wrócił do mnie w zeszłym roku, kiedy to Kamil Klich i Rafał Bielawa, znani w świecie ultrasów jako Ultrabliźniacy, ustanowili kolejny po Maćku niesamowity wynik pokonania czerwonego szlaku bez wsparcia z zewnątrz. Będąc nieco bardziej odważną, odpaliłam google mapy, obejrzałam całość trasy, przeczytałam kilka relacji i ponownie na jakiś czas… zapomniałam o wszystkim. Swoim pomysłem odważyłam podzielić się na początku tego roku z Kają i Robertem. Tak też powstał pierwszy plan. Nazwany na cześć najwyższego szczytu w paśmie Karakorum i od pierwszych liter naszych imion – Kaja i Kasia – K2. Nasze K2, czyli plan na odważną próbę pokonania Głównego Szlaku Beskidzkiego w duecie kobiecym.

Kolor czerwony, mój ulubiony!

Plan zakładał pokonanie szlaku ze wschodu na zachód. Ze startem z Wołosatego, metą w Ustroniu. Obie dobrze wiedziałyśmy czego spodziewać się po trasie, ponieważ każda z Nas mniej lub bardziej poznała wcześniej poszczególne jej odcinki. Kochane Bieszczady, znane nam z Biegu Rzeźnika, uznałyśmy za najtrudniejszy odcinek wyprawy. Etap z Komańczy do Puław zbiegałam rok wcześniej zamykając, jako wolontariusz dwa odcinki trasy biegu Łemkowyna Ultra Trail 150. Nieobca była nam trasa na zachód od Krynicy, Kaja pokonała ją dwa lata wcześniej startując w Biegu 7 Dolin na dystansie 100 kilometrów. Gorce, Beskid Sądecki i Śląski – te okolice poznałyśmy w wersji turystki - trenując lub wędrując w nich wielokrotnie. Wielką zagadką był dla Nas odcinek czerwonego szlaku w Beskidzie Niskim. Dla mnie tą zagadką pozostał do dzisiaj.

Miałyśmy kilka alternatywnych pomysłów na przejście trasy. Ostatecznie zamknęłyśmy się na dwóch opcjach. Dziewięć lub dziesięć dni. Dwa dni wiszenia na słuchawce telefonu i udało się dograć wszystkie miejsca noclegowe na każdy dzień naszej wędrówki dla pierwszego z planów. Każde z tych miejsc z góry poinformowałam co chciałybyśmy zrobić, więc zapobiegawczo umówiłam się, że ewentualne opóźnienia, rezygnację zgłaszać będziemy już z trasy. Po dopięciu spraw organizacyjnych zostało Nam już tylko odliczać dni do startu.

Plan pokonania szlaku w rozsądnym czasie to jeden z celów całego zamieszania pod tytułem Główny Szlak Beskidzki. Drugi i od niego wypadałoby zacząć, być w górach, biegać, robić to co kochamy najbardziej. Nieco odpocząć. Ktoś zapyta pewnie jak można odpoczywać planując pokonywać dziennie ponad 50 kilometrów? Góry zawsze nastrajają mnie pozytywnie, a już zupełnie najfajniej jest w nich pomilczeć. I tak też mijały nam często poranki. W milczeniu. Kiedy ciało jeszcze nie do końca wie co się dzieje, nogi same ciągną do przodu, a im wcześniej na szlaku jesteś tym lepiej, bo do 08:00 rano to w sumie jeszcze mocno śpisz. Dzisiaj śmiało mogę powiedzieć, że te pokonane kilometry były dla Nas również jedną, wielką nauką. Nauką wytrwałości. I na niej właśnie mijał nam każdy dzień z Wołosatego do Ustronia.

Nasz dziennik pokładowy. Książeczka z poszczególnymi odcinkami trasy. Przygotowana na podstawie www.mapy-turystyczne.pl fot. Kaja Milanowska


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce