K-B-L Ambasadora. „Dogoniłem już swoje marzenia”

 

K-B-L Ambasadora. „Dogoniłem już swoje marzenia”


Opublikowane w śr., 25/07/2018 - 09:49

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich dziś to już miłe wspomnienie. Wiem jedno - Wrócę tu po więcej – pisze Maciej Majda, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdroju.

Zaczynając biegać ponad dwa lata temu myślałem o tym żeby kiedyś przebiec maraton, a w przyszłości pokonać dystans 100 kilometrów. Dziś dogoniłem już swoje marzenia i jestem szczęśliwy. Udało się zrobić coś, co kilka lat temu było zupełnie nierealne. Wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc kto wie, co mi jeszcze strzeli do głowy...

Decyzja o starcie w Lądku zapadła jakoś w październiku miesiąc po nieudanym pierwszym podejściu do dystansu 100 km, akurat w Krynicy. Trzeba było ponownie spróbować pokonać ten magiczny odcinek, a nie poddawać się po pierwszym podejściu i dawać satysfakcję pewnym osobom.

O tym, że padło tym razem na Lądek, wpływ miały przede wszystkim pozytywne opinie o samym festiwalu od znajomych no i dosyć duży limit czasu na pokonanie dystansu 110 km, który zachęcał do podjęcia wyzwania.

Magda nawet nie wiesz jak dziś jestem Ci wdzięczny za to, że namówiłaś mnie na ten bieg. Żałuje jednak, że sama nie mogłaś stanąć na starcie w Kudowej-Zdroju. Po prostu Dzięki Kozico, no i widzimy się w Krynicy na jakimś izotoniku dla ultrasów.

Wyjechaliśmy w środę popołudniu z Nowego Sącza, razem z Krzyśkiem, po drodze zabierając jeszcze Olę i Jarka. Ja taka lebioda, co tylko 110 km chce zrobić i trójka kosmitów z planami na 130 km i 240 km. Wieczorem byliśmy już na miejscu.

Kolejnego dnia do południa odebraliśmy pakiety, pokręciliśmy się po Lądku i pojechaliśmy na hotel, bo o godzinie 18:00 startowały dwa największe biegi dolnośląskiej imprezy, w których znajomi brali udział. Ja startowałem dopiero w piątek wieczór, więc było sporo czasu na myślenie i stresowanie się tym, co zacznie się o 20:00.

No wreszcie wybiła godzina zero. Trzeba było wsiąść do autobusu pełnego ludzi z pasją, chcących spełniać swoje marzenia, który zmierzał na start do Kudowy-Zdroju.

Po 18 byliśmy na miejscu i dosłownie kilka chwil potem, na mecie 130 km pojawiła się Ola. Oczywiście pogratulowałem jej ukończonego biegu. Ona życzyła mi powodzenia i nawet jeszcze miała siły, żeby zasadzić mi kopniaka na szczęście.

Do startu czas minął bardzo szybko na rozmowie z Tymkiem kolegą z Visegrad Maraton Rytro.

Godzina 20:00 i startujemy od samego początku pod górkę no, ale czy może być inaczej na górskim biegu. W głowie tylko myśli żeby zacząć spokojnie bez szaleństw, a z drugiej strony żeby zrobić nocą jak najwięcej, bo jak wyjdzie słońce to już żartów nie będzie. No i bądź tu mądry...

Pierwsze kilometry pokonywałem razem z Tymkiem, później już, gdy jego tempo okazało się dla mnie za szybkie, trafiam na Elizę. Raz prawie gubimy trasę, ale ratuje nas ktoś inny. Tak to jest jak się człowiek zagada.

W Pasterce pojawiamy się jakieś 30 minut szybciej niż oboje zakładaliśmy. Nawet mąż Elizy nie kryje zdziwienia, że już jesteśmy na miejscu, czekając na nią na punkcie.

Szczeliniec poszedł nam również sprawnie i szybko, podchodząc większą grupką. Niestety na górze przygodny zespół się podzielił, z mojej winy oczywiście, bo skręciłem nie tam gdzie trzeba. Na szczęście ktoś przytomniejszy w porę zareagował i wróciliśmy na właściwe tory.

Kolejne kilometry to już samotny bieg, naprzemian z marszem. Na moje szczęście okazało się, że moja czołówka nie jest zbyt dobra w oświetlaniu drogi. Delikatnie mówiąc ,nie ogarniała jednocześnie podłoża i taśm wyznaczających trasę biegu. Ale i na to znalazłem sposób. Najprostszy z możliwych. Trzymałem się za innymi, którzy pilnowali trasy a ja mogłem się skupić na korzeniach i kamyczkach. Jak mi ktoś za bardzo odskakiwał to zwalniałem i czekałem na kolejnych i tak jakoś przetrwałem do świtu.

Żołądek tym razem jakoś strasznie się nie buntował i karma nie wracała.

O świcie, po ok. 60 kilometrach biegu dogoniłem Krzyśka, który dalej walczył z dystansem 240 km. Na jednym z punktów chwile pogadaliśmy i ruszyliśmy dalej. Na tym też punkcie jedna z wolontariuszek stwierdziła, że ja to nie wyglądam na kogoś, kto już tyle przebiegł, bo ciągle żartuje i się śmieje, więc chyba nie było ze mną tak źle jeszcze.

Bardo to już kolejny punkt na trasie, na mniej więcej 74 kilometrze. Udało się tam dotrzeć przed 8 rano, czyli o przyzwoitej porze, jeszcze przed sporym słońcem tego dnia, jak się później okazało. Na mijance spotykam Andrzeja, po którym widać, że walczy z bólem. Mimo problemów jemu również udaje się skończyć bieg.

Kolejne kilometry po jakichś 30 minutach odpoczynku to już prawdziwa droga krzyżowa. Dla tych niewtajemniczonych, kilka kilometrów na jenym z podejść funkcjonuje właśnie droga krzyżowa.

Głazy, skały, kamienie, kamyki, kamyczki, szuter i żwir to norma na ostatnich kilometrach już a wszystko praktycznie w otwartym terenie na sporym słońcu, które tego dnia naprawdę paliło. Nie muszę chyba pisać, co się działo ze stopami po czymś takim.

Ostatnie kilometry to najdłuższe kilometry w moim życiu. Chciałem, a się nie dało. Wyprzedzali mnie na zbiegu, szczególnie ci startujący na krótszych dystansach. Kiedy dogonił mnie i wyprzedził sam Staszek, tego nie wiem. Ale w pewnym momencie pomyślałem, że ten koleś jest podobny do Staszka, ale przecież to nie możliwe, więc chyba mam jakieś zwidy, bo jego tu nie ma. Klaudia śmignęła jak rakieta, ale powiedziała chociaż cześć. Dodała, że już nie daleko. Dajesz!

Bolało wszystko, a mimo to ostatnie metry jakoś udało się przebiec. Zmotywował mnie… Staszek. - Co z tobą, to jest twoja chwila! Biegnij! No i jakoś tak, pewnie w przypływie emocji udało się wbiec na metę wymarzonego dystansu.

Zmęczony, ale szczęśliwy, bo zrobiłem to, na czym mi zależało.

Co do samego biegu to wiem już, że nie jest to bieg dla tych, co chcą tylko przebiec 100 km, za to jest to z całą pewnością idealny bieg dla tych, co lubią niezły łomot. Żaden bieg, a nawet trasa nie dały mi jeszcze tak w kość jak ten, K-B-L.

Trasa zdecydowanie nie należy do tych atrakcyjnych widokowo, bo to, co najciekawsze, pokonujemy nocą gdzie i tak nic nie widać. Z całą pewnością jednak ostatnie kilometry to niezła kamienna jazda, ciężkie podbiegi w słońcu i chyba jeszcze gorsze zbiegi.
Punkty na trasie robiły robotę z całą pewnością 0 fantastyczni wolontariusze, którzy byli strasznie pomocni no i wypas jedzonko, które dodawało siły. Arbuzy i cola to był hit, wchodziły aż miło.

Zdecydowanie atmosfera, którą tworzą przede wszystkim sami biegacze to jest to, co, co roku ściąga do tego miejsca zapaleńców biegów górskich. Trzeba wziąć udział w Dolnośląskich Festiwalu Biegów Górskich, żeby przekonać się na własnej skórze, o czym mówię. Ja tu wrócę za rok.

Dzięki Ola, Krzysiek oraz Jarek za fantastyczne kilka dni w Lądku – Zdrój i gratulacje dla was za wasze kosmiczne dystanse.

Magda raz jeszcze dzięki za sugestie żeby się tu zapisać i spróbować.

Mateusz i Grzesiek - no nie tak miało to być to Wy mieliście czekać na mnie na mecie, ale i tak fajnie było Was spotkać i zobaczyć przynajmniej raz jak Wy kończycie bieg.

Staszek graty za to drugie miejsce, no i dzięki za zmotywowanie na ostatnich metrach.

Klaudia, Andrzej, Eliza, Tymek oraz wszyscy pozostali dzięki za te wszystkie rozmowy i spotkania na trasie.

Dominika - Ty wiesz, co następnym razem.

No i na koniec. Sorki, że nie odbierałem telefonów ani nie odpisywałem na wiadomości no, ale musicie zrozumieć przez te 20 godzin byłem ciut zajęty. Ale przyznam szczerze, że po biegu miło się mi zrobiło jak to wszystko czytałem, dzięki Krzysiek, Grzesiek, Ewa, Mariusz, Iza, Natalia no i Angelika.

Niby zwykły kawałek metalu a wart więcej niż wszystkie „rady” tych wszystkich „życzliwych” osób... „Nie dasz rady... Nie powinieneś tyle biegać... Za dużo dla Ciebie... Nabijasz kilometry tylko... Źle trenujesz... Tak się nie trenuje... To nie dla Ciebie... Musisz to i tam to... itp.” Ups... Mam To. Zrobiłem to. To 110 km jest moje i nikt mi tego nie odbierze!

Maciej Majda, Ambasador Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdroju


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce