Pozamiatali na Skrzycznem. Zamieć 2015 [ZDJĘCIA]

 

Pozamiatali na Skrzycznem. Zamieć 2015 [ZDJĘCIA]


Opublikowane w śr., 04/02/2015 - 08:39

Stawka już się mocno rozciągnęła. Początkowy odcinek napieram z przypadkowym towarzyszem, później już do samej góry będę sam. Zmęczenie trochę narasta, ale szlak jest dużo lepiej przetarty, więc tempo mam podobne. Zabawa zaczyna się dopiero na otwartej przestrzeni ponad wyciągiem...

Na przełamaniu grzbietu z partyzanta dostaję w mordę wiatrem. Następne kilkaset metrów to walka o utrzymanie się w pionie. W zapadającym zmroku nawiewany wichrem śnieg ogranicza widoczność. Tutaj Zamieć zaczyna zasługiwać na swoją nazwę. Po chwili czuję się wychłodzony, ale wolę szybciej przejść to piekiełko, niż wyciągać z plecaka wiatrówkę z kapturem. Zakładam ją dopiero na szczycie, po wejściu na chwilę do schroniska. Przed ruszeniem w dół łykam batona i żel, na popitkę woda z lodem ze zmarzniętego bidonu. To podejście wyszło mi najszybciej z całych zawodów, dwie minuty krócej od pierwszego.

Jeśli grzbiecik przed szczytem był piekiełkiem, to na odkrytym terenie poniżej lasu na zbiegu otwiera się pełnowymiarowe zimowe piekło. Dawno nie spotkałem takiego wiatru. Z boku nawiewa śniegiem, nie wiem czy tylko z łąki czy z chmury też, ślady są zupełnie zawiane. W zupełnej ciemności w świetle czołówki widać tylko przelatujące płatki śniegu. Ledwo dostrzegam porozwieszane na krzakach odblaskowe taśmy. Dobrze, że w czujnych miejscach trasa jest dodatkowo oznakowana czerwonymi lampkami. Warunki „ryją psychę” i odbierają chęć do dalszego napierania. Przelatuję ten odcinek sprintem, byle szybciej mieć go za sobą.

Strome zbiegi pokonuję dosyć szybko, ale ostrożnie. Druga runda wychodzi tylko nieznacznie wolniej od pierwszej, lecz tym razem, wykończony walką z wiatrem, spędzam na paśniku 40 minut. Wspaniali wolontariusze z Pokojowego Patrolu niesamowicie podnoszą nam morale. Posilony kilkoma porcjami makaronu z sosem, ziemniaków i bulionu raźnym krokiem wyruszam na „napierkę”. Pewnie dlatego trzecie podejście wchodzi mi w równe dwie godziny. Na grzbiecie gwiżdże jeszcze mocniej, ale tym razem jestem już uzbrojony w wiatrówkę i okulary i przygotowany psychicznie.

Na pomiarze czasu staję przy barierce tarasu schroniska, żeby łyknąć żel. Nagle czuję, że coś mnie z tyłu trąca w nogi na wysokości kolan. Wokół nie widać żywego ducha. Czyżby w takiej zamieci też grasowały dzikie dokolany? Odwracam się, a to... Eto. Kochany psin mnie rozpoznał i podbiegł się przywitać.

Chwilę za Psemkomandosem nadciągają trzej pancerni - Filip, Świder i jeszcze jeden nieznany mi napieracz. Jeden z nich robi pozostałym zdjęcie, na którym wyraźnie wyjdzie tylko pies. Szybko ruszamy w dół. Po chwili zostaję z tyłu, żeby oszczędzić siły na dalsze okrążenia. Dopiero na piekielnym polu maksymalnie przyśpieszam, ale i tak na chwilę tracę czucie w końcach palców rąk.

Strome zbiegi robią się coraz bardziej wyślizgane. Na bulwarze spotykam Stefa, który już rusza na czwarte koło. Six laps, plan is the same as before! - rzuca w przelocie. Czas na dole mam porównywalny z dwiema wcześniejszymi pętlami, ale w swoje sześć okrążeń już nie wierzę. Zmęczenie narasta, w bazie kilka minut siedzę i piję kubek za kubkiem gorącego bulionu (wielkie dzięki dla Koła Gospodyń Wiejskich!), zanim będę w stanie zjeść coś konkretnego.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce