Oszust, pokemony i dzik w błocie – nasz Chudy Wawrzyniec

 

Oszust, pokemony i dzik w błocie – nasz Chudy Wawrzyniec


Opublikowane w śr., 10/08/2016 - 08:55

Dzik w swoim żywiole

Dopiero tu się dla mnie zaczyna prawdziwe ściganie. Stawka się znacznie przerzedziła, bo większość skręciła w lewo, ale i tak co jakiś czas wyprzedzam ludzi, lecąc na złamanie karku stromą ścieżką w dół. Raz kończy się to dupozjazdem, na szczęście po miękkim błocie.

Wyrasta przede mną oczekiwana ściana Świtkowej, czy też Beskidu Bednarów. Już z daleka widzę wdrapujących się na nią napieraczy. Tym razem mam kijki, więc idzie mi znacznie sprawniej, niż przed trzema laty. Wtedy musiałem zębami i pazurami trzymać się kamieni, roślinności i czego się dało. Teraz, choć jest jeszcze bardziej ślisko, nie muszę nawet złazić na bok, by złapać przyczepność. Znowu kilka miejsc do przodu.

Na niebieskim szlaku tradycyjnie nie ma taśm, mamy tylko słupki graniczne i szlakowe oznaczenia. Z doświadczenia wiem, że trzeba zachować czujność – poprzednim razem poświęciłem kilka minut na zwiedzanie Słowacji. Widzę, że trzech zawodników przede mną idzie w Polskę. Co oni, pokemonów szukają? Wołam za nimi. Dziękują mi i wracają na graniczny szlak, a ja dalej wyrywam do przodu.

Lecę środkiem przez kałuże ponad kostki. Już mi wszystko jedno, w butach i tak mam pełno wody. Wtedy też było mokro, ale teraz tego błota jest dużo więcej. Deszcz zmienił się w ulewę, do tego wieje zimny wiatr, ale przy szybkim napieraniu wychładza tylko trochę. Ta zabawa zaczyna mi sprawiać jakąś dziwną przyjemność. Ryję w błocie jak dziki świniak w swoim naturalnym środowisku. Przed Oszustem doganiam Badyla. Takie warunki to dla niego nowość, widać że płaci frycowe, ale trzyma się dzielnie i psycha mu nie siada. Znowu uprzedzę fakty – skończy to.

Poprzednio trudności Świtkowej i Oszusta wydawały mi się takie same, ale teraz w międzyczasie dopadało więcej deszczu. Wyrastająca do nieba ściana Oszusta spływa strumieniami błota. Większość współzawodników atakuje bokami ścieżki. Niektórzy bezkijkowcy podpierają się znalezionymi w lesie drągami. Mi się udaje złapać najlepszą przyczepność na samym środku, gdzie spływający strumyk wymywa błoto i odsłania gołe kamienie. Po walce wyłażę na górę prawie 200 metrów wyżej i witam się z wolontariuszami na lotnym punkcie.

Na prawie tak samo stromym zbiegu też lecę potoczkiem po wymytych kamieniach. Jeden zawodnik dotrzymuje mi kroku. Zamieniamy parę słów, narzeka na rozwalony pęcherz na stopie, mówi że chyba zejdzie na Glince.

Jeszcze jedna krótka ale stroma hopka i do samej przełęczy już tylko w dół. Prujemy przez błoto małą grupką. Cisnę na maksa, ale czuję się już coraz bardziej zajechany. Później policzę z tabeli wyników, że od Przegibka do mety przesunąłem się w górę o 57 miejsc, z czego o 46 na odcinku do Glinki (na 258 osób biegnących 80+). Bieg od Rycerzowej do Glinki z moich wyliczeń zajmuje mi 15 minut szybciej niż poprzednio, mimo trudniejszych warunków. Trzyma mnie myśl o kanapkach na bufecie, bo od żeli i batonów mnie odrzuca.

Na Glince niespodzianka – przyjechali Ania i Racibor! Znamy się od dawna, byliśmy razem na Bałkanach, z Raciborem wspinaliśmy się w Albanii. Sprawiają mi nawet większą radość, niż buły z szynką, serem i kabanosami, które pochłaniam jedną po drugiej, popijając bezalkoholowym piwem i przegryzając arbuzem. Nogi mam zupełnie sztywne. To już prawie 10 godzin napierania. Wielu zawodników owija się tu NRC-tkami, jeśli tego nie zrobili już wcześniej. Racibor robi mi kilka zdjęć. Spotkam się z nimi jeszcze na mecie. Czas ruszać, bo mnie telepie z zimna.

Piwo może poczekać

Droga na Lipowską przez Hrubą Buczynę i Trzy Kopce to 15 km z trzema długaśnymi, niezbyt stromymi podejściami, przetykanymi łagodnymi zbiegami. Mijamy się z kilkoma zawodnikami, zamieniamy parę słów, z jednym z nich – Remkiem – znajdujemy wspólnego znajomego. Pod górę zaczynam odstawać, płacąc cenę za ułańską szarżę przez poprzedni odcinek. Próbuję nadrabiać na zbiegach, ale też mi idzie coraz ciężej. Przynajmniej deszcz zupełnie przestaje padać. Na Trzech Kopcach tradycyjnie lotny punkt. Dostaję czarną opaskę na rękę za trasę 80+. Zastąpi tamtą starą wytartą, którą dotąd nosiłem jako talizman.

* * * * *

Schronisko na Hali Lipowskiej, 10 sierpnia 2013, 16:00. Wpadam do jadalni i proszę o pół litra kranówy, potem następne pół, szybko popijam oba żele. Na koniec biorę małe Brackie, najlepszy izotonik, wypijam duszkiem, ograniczam czas postoju do minimum.

* * * * *

6 sierpnia 2016, 16:30. Na Lipowskiej nie wchodzę do środka. Witam się z psami, piję wodę z kranu na zewnątrz, przegryzam batona i ruszam w dół. Piwko może poczekać, na mecie też będzie, to już tylko 10 kilosów zbiegu...

Chcę mieć to już jak najszybciej za sobą, więc mimo zajechanych czwórek lecę jak dzik w kartoflisko. Pół godziny niżej przeganiam trzech zmęczonych współnapieraczy, przed ostatnim lotnym punktem jeszcze jednego. Ostatnie pięć km z całej 85-kilometrowej trasy jest oznaczone cyframi. Najszybszy z nich wchodzi w pięć minut.

* * * * *

Ujsoły, 10 sierpnia 2013, 17:40. Muszę zwolnić, bo już wszystko boli, ale widok wsi w dole na nowo dodaje skrzydeł. Dobrze otaśmowany skręt na nieznakowaną ścieżkę, znowu stromo, wyprzedzam jeszcze jednego zawodnika walczącego z kontuzjowaną nogą. Już widać mostek i bramę mety. Wypadam na asfalt. Biegnę, a właściwie zataczam się jak zombiak. Wpadam na łąkę przed mostkiem i wydaję z siebie okrzyk cholernej, dzikiej radości.

* * * * *

6 sierpnia 2016, 17:45. Z ostatniego stromego zbiegu widać już wieżę kościoła w Ujsołach. Cieszę się chwilą, ale dostrzegam trzech biegaczy przed sobą, więc ich doganiam i wyprzedzam. Będzie 13h50, ponad godzina dłużej niż poprzednio, ale jak napierać to do końca. Widzę już mostek na rzeczce i bramę mety. Jakby na zawołanie, zza chmur po raz pierwszy dziś wygląda słońce i świeci mi prosto w oczy.

Kamil Weinberg

Fot. Kamil Weinberg i Racibor Dembowski


Polecamy również:


Cofnij
Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce