"Mocno spokojny i zadowolony z siebie". UTM 170 km Mateusza Hyskiego

 

"Mocno spokojny i zadowolony z siebie". UTM 170 km Mateusza Hyskiego


Opublikowane w czw., 13/06/2019 - 10:32

Po bardzo długim spacerobiegu schodzimy ostrym trawiastym zejściem, które bardzo, jeszcze mocniej, mnie budzi a po nim jeszcze natrafiamy na wiatrołomy. Powalone bardzo długie i duże choinki. Nie ma jak przedostać się. Ciężko stawia się tu kroki. Kije robią dużą pracę jako środek utrzymujący równowagę naszych ciał a czołówki doskonale oświetlają przeszkody.

"Co tu był jakiś bieg drwala, bieg leśnika, bieg pilarza" - wspomina Bastek. Są miejsca, przez które trzeba się "przeczołgać". Zaczyna nas to już trochę irytować, ale jak to mówimy, przynajmniej nie jest nudno.

Słyszymy gwizdy i oklaski. Obidowa wita nas oklaskami. Pojawia się na mojej twarzy lekki znak radości, bo mam marzenie - napić się ciepłej herbaty. Niekontrolowanie spływają łzy po policzku - one wyschną.Tu już nad niczym nie ma się kontroli. To jest jakiś cholerny surwiwal, ale jestem zadowolony, że dalej kontynuujemy.

"Mała czarna" nas we trójkę budzi. Wraca nam humor. Jeszcze są dwa wzniesienia do pokonania. Dołącza do nas jeszcze zagraniczna para, lecz stają się oni trochę za słabi. Raz biegniemy, raz idziemy. Rozmawiamy na różne tematy, by umilić sobie czas. Michał co chwilę sprawdza trasę - już bez zastanowienia - gdy mamy obawy, w którą stronę skręcić. Ja również sprawdzam. Widzę oświetlone przez czołówkę oczy w dole. Bastek już coraz częściej wspomina o potrzebnym śnie, choć piętnastominutowym. Rozumiem go, choć mi samemu nie chce się spać.

I znów biegniemy, by ta trasa, by te kilometry jakoś szybciej pozostawiać za sobą, jesteśmy coraz to bliżej Rabki-Zdroju, lecz tu na zbiegu jesteśmy świadkami ciężko oznaczonej trasy co doprowadza do slalomu. Biegniemy w bardzo mocnej mgle.Dodatkowo błotnisty znów teren utrudnia bieg. Aż widać muszki pod czołówką. Dosłowne mleko.

Po tym zejściu, na ulicy gaszę czołówkę, bo światła uliczne doskonale oświetlają drogę. Była mocna mgła. Przed budynkiem stoi wielu ludzi a budynkiem tym jest Szkoła Podstawowa w Rabce-Zaryte.

Tutaj już zmieniam jedynie koszulkę. Zjadam chyba z dwie porcje kaszki kuskus z pomidorowym sosem. Wypijam z trzy herbaty. Połykam z cztery wedlowskie galaretki w czekoladzie  i czekamy na Bastka. "Ruszamy"- orzeka Michał.Bastek gotów- lekko zmróżył oczy.

No więc wspólnie z chłopakiem z dystansu najdłuższego wspinamy się na Luboń Wielki. Nie sądziłem, że to wzniesienie będzie tak skomplikowane. Są momenty gdy wzniesienie ma bardzo ostry kąt podejścia ale co to jest dla moim MT-ków na nogach. Wgryzają się w mokre liście, błoto, trawę i trzymają za najmniej wystające elementy. Nie odpuszczają. Ani razu nie pośliznąłem się. Powoli lecz pewnie stawiam każdy krok. Teraz po bardzo kamienistym odcinku jeszcze musimy się wspiąć. Przypomina to Austrię - Pitztal. Stromo. Trasa przez duże głazy prowadząca na szczyt a ja mam lęk wysokości. Tylko nie patrzeć w dół- mówię sobie, lecz to kusi. Obracam się i nie wpływa to już na mnie. Jest godzina czwarta nad ranem.

Kolejny raz, jak już piszę, nie wiem już który, opuszczamy wzniesienie po bardzo bardzo błotnistym szlaku. Bardzo trzeba uważać by nie wpaść w poślizg. Oj bolałoby bolało tutaj. Dotrwaliśmy do otwartej przestrzeni a mi w głowie nadal nie daje spokoju to co chłopaki wspominali o zbliżającym się Szczeblu, o zejściu prawie pionowym gdzie trzeba naprawdę podobno kombinować by zaczepić się butem, bieżnikiem by nie zjechać.

Michał wychyla się szybko do przodu i robi Nam we trójkę pamiątkowe zdjęcie. Tu krowa po prawej tu koguty pieją a tu, przed nami, podejście, ostatnie podejście, które prowadzi na Szczebel. Przez dwa kilometry jest ono, że tak powiem, płaskie, lecz za chwil kilka robi się mocno stromo. Bez zatrzymywania się wspinamy się po kamieniach, stawiając kroki w mieszance błota i spływającej wody.

Robimy sobie chwilkę przerwy na szczycie. Chowamy kije do plecaków i celem naszym jest teraz czarny szlak, którym będziemy schodzić ze Szczebla. Jak on wygląda? Wydaje mi się, że można go przyrównać  do stromego zejścia ze Szrenicy lub stromego zjazdu z Kopy jeśli kiedykolwiek zjeżdzałeś/zjeżdzałaś z Kopy na nartach. A może Kopa jest jednak łagodna w porównaniu z tym zejściem? Wydaje mi się, że bardziej można to przyrównać do zejścia z grani w Tatrach. Koniec końców jest stromo,oj stromo.

Mocno pracują tu uda. Dwa razy muszę się zatrzymać by wyregulować oddech. Trzeba cholernie uważać by nie zjechać po tym błocie. Znów bezgranicznie zaufanie do bieżnika w bucie, które "łapie za ryj" błoto, ziemie i nie puszcza. Ten but to fenomen. Zastanawiałem się gdzie jest to zejście, gdzie trzeba zaczepiać się butem, jak wspominano i okazuje się, że to było właśnie to.

Nie powiem, zejście ciekawe, mocne technicznie bez dwóch zdań, lecz miałem już w swojej karierze do czynienia z takowymi. Jedyną trudność jednak potęguje tu to, że jesteś zmęczony dystansem i jednak ma to wpływ.

W oddali widzę człowieka, który czegoś szuka w dużej torbie. Za chwilę udaje mu się wyciągnąć coś z niej. Aparat. Skupia się aparatem na mnie. "Rany.." Uśmiecham się. Jeszcze zdjęcia? To zdjęcie będzie chyba najbardziej ciekawe - myślę sobie. "Teraz już tylko lekko w lewo, potem prosto przez wieś, potem przez błotko i koniec"- oznajmia.

Chłopaki w jednym miejscu, na moście, czekają na mnie, lecz spokojnie już mówię, że dam radę. Niech biegną. Tym bardziej, że mnie już troszeczkę noga zaczyna boleć i nie chcę być spowalniaczem.

Dobiegamy do drogi, i kawałek biegniemy chodnikiem. Potem jeszcze do góry po dosłownym błocie. Kilka zakrętów po drodze i....

No jednak wychodzą tu jeszcze dwa kilometry i widoczny dmuchany balon "Jan Niezbędny".

Nie wiem jak wbiec na metę, lecz jeden z ludzi obok wyrywa się i mówi, że pomoże otworzyć bramę. Tu zaraz wystartuje kolejny bieg. Muszę zdążyć przed tym startem.

Duży uśmiech już naturalnie pojawia się na mojej twarzy. Ręce w górze, kije w plecaku. Widzę jak chyba dwoma aparatami łapią mnie. Już mi wszystko jedno. Przekroczyłem linię mety. Zawieszają drewnianą oznakę finishera na mojej szyi. Organizator wciska mi na głowę czapkę finishera.

Ja już nie płaczę. Nie wiem co sobie powiedzieć, dosłownie nie wiem. Polski odpowiednik tak popularnego biegu jak UTMB został właśnie zdobyty. Tyle przed nim strachu było. Sądziłem, przed startem, że zdecydowanie za mało jestem przygotowany do tego a okazało się, że tu zadziałała siła, mega siła charakteru.

Szliśmy, biegliśmy jak czołg w niektórych momentach. Jak tu teraz usiąść by się napić izotonika? Jeszcze ktoś z góry dopytuje o plecak, którego posiadam - Kalenji przeznaczony pod UTMB. Fakt, poprawiłbym z dwa elementy w nim i na pewno nie kupie softflask'ów - strasznie one irytująco się chowa do plecaka.

Zrobiłem coś do czego już od roku miałem ogromny respekt. 170 kilometrowy odcinek z przewyższeniami może odpowiadającymi biegowi, który mnie czeka w Sierpniu. Jestem spokojny o swoje umiejętności radzenia sobie w kryzysach psychicznych i fizycznych, choć może jeśli zdarzy się coś nowego, trudno trzeba będzie znaleść na to sposób.

Bardzo mi żal jest tych ludzi , którzy nie zmieścili się w limitach, którzy odpadli, lecz niestety, tu przekonałem się, że najważniejszym mięśniem, który pozwala to ukończyć jest mięsień psychiczny, mięsień zwany głową. Może i chwilami pojawia się walka, ale jest jednak ona znaczącym elementem tych zawodów.

Mowa tu o walce o czas, walce w sensie pozostawienia zawodników, z którymi dobrze się rozmawia dla dobra sprawy nawet wtedy kiedy opuszczają Cię siły, to trzeba znaleźć, poszukać sił na szybko. Nie wiem skąd ta siła jest biorąc pod uwagę to, że na trasie nie zjadłem żadnego żela, o czym wspominałem, żadnego batona energetycznego, poza kilkoma kęsami "Marsa" oraz żywiłem się tylko na punktach kontrolnych. Tyle teraz batonów, żeli do zjedzenia...a może będą służyć podczas kolejnych zawodów....

Jeśli chcesz ukończyć ten dystans musisz sobie jednak zdać z tego wszystkiego sprawę. Nie wiem jakie zawody trzeba ukończyć by ukończyć te. Ultra Chojnik będzie może i treningiem, lecz na za małym dystansie. "Samobójczy dystans" w Lądku-Zdrój będzie doskonałym treningiem może pod względem psychicznym.  A co z wszystkimi innymi zawodami? "Polecam "Zamieć" indywidualnie, bo w parze to nie zawody no i coś mocno stromego. Nigdy nie biegłem zawodów w Tatrach, lecz doświadczenie z dalekiej zagranicy mi wystarczy. Więc wracając jeszcze chwilę do UTM-a....pokonać dystans w czasie mniejszym niż czterdzieści jeden godzin - dla mnie sukces i pierwszy raz w życiu jestem na teraz mocno spokojny i zadowolony z siebie.

Mateusz Hyski


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce