Karbu nie ma, ale i tak jest... Nasz Bieg Marduły [ZDJĘCIA]

 

Karbu nie ma, ale i tak jest... Nasz Bieg Marduły [ZDJĘCIA]


Opublikowane w pon., 03/06/2019 - 11:40

Wyłączenie z trasy Świnickiej Przełęczy przez zalegający śnieg było pewne już od dawna. Na bieg przez Karb pod Kościelcem mieliśmy nadzieję jeszcze do ostatniej środy. Względy bezpieczeństwa były jednak nieubłagane i ostatecznie trasa miała prowadzić z Murowańca prosto na Liliowe, Beskid i Kasprowy. Mniej „sky” w skyrunningu? Dla mnie to i tak była niewiadoma, bo na Wysokogórski Bieg im. dh. Franciszka Marduły zapisałem się dopiero pierwszy raz.

Relacja Kamila Weinberga

W ciepły sobotni poranek 1 czerwca o 7:30 stoję na honorowym starcie w Parku Miejskim w Zakopanem. Całe szczęście, że pakiet i numer mogłem odebrać przed startem, bo wieczorem, przez rozkopaną gierkówkę, do biura zawodów nie zdążyłem. Powitania ze znajomymi, krótki truchcik na Krupówki, odliczanie i 341 zawodników rusza na „rozgrzewkowe” 2 km asfaltem przez Rondo do początku zielonego szlaku na Nosal.

Dla czołówki z pewnością nie są one rozgrzewkowe, jednak ja je dokładnie tak traktuję – człapię lekko pod górę emeryckim tempem. Ambicja włącza mi się dopiero po wkroczeniu w góry. Na mega stromym, miejscami skalistym podejściu na Nosal rozpoczynam przeciskanie się slalomem i bokami w górę stawki. Pod koniec sierpnia zeszłego roku, będąc w znacznie lepszej formie, trenowałem tu podbiegi i zbiegi. Teraz starczy mi pary do połowy podejścia, kiedy doganiam łódzkiego, znacznie bardziej doświadczonego kolegę Jacka. Siadam mu na ogonie i z językiem wywieszonym do gleby trzymam się za nim do szczytu, a później na szybkim zbiegu do Kuźnic, gdzie obaj masowo wyprzedzamy.

Łyk wody i napieramy Jaworzynką do góry. Kiedy robi się stromiej, wyciągam kije z plecaczka. Tracę dłuższą chwilę na bezskuteczne mocowanie się z bolcem blokującym rękojeść w jednym z nich, ale w końcu odpuszczam i biorę złożone kijki w rękę. Oby w Murowańcu znalazł się jakiś scyzoryk, gwóźdź, czy coś podobnego. Na stromym podejściu wypluwam płuca. Pod górę jestem teraz słaby jak dziecko i zdaję sobie z tego sprawę. Dopiero za przełamaniem, na zbiegu znów łapię kontakt wzrokowy z Jackiem. Gdy przebiegam obok Betlejemki, jak zwykle wracają wspomnienia z kursu wspinaczkowego. Kiedy to było?

Na punkcie jestem w 1:36 przy dwugodzinnym limicie. Wpadam jak burza do Murowańca. Tam kierują mnie do bagażowni. Obiegam schronisko, łapię pracownika, ten udostępnia mi skrzynkę z narzędziami. Po chwili grzebania znajduję odpowiedni śrubokręt, którym podważam bolca, aż ten wskakuje na miejsce. Ile tracę na całą akcję... pięć minut? Uprzedzając fakty, na mecie Jacek dołoży mi ich 18.

Pod górę znów rozkręcam się powoli. Biegnę póki się da, a później podchodzę z bezcenną pomocą kijków, czasem przez płaty śniegu. Choć podejście na Liliowe jest jak na moje standardy łagodne, dopiero w jego połowie łapię swój rytm. Moja wydolność pod górę to dno i 10 metrów mułu. Końcówka prowadzi stromym śnieżnym polem. Na grani uderza w nas z całą siłą wmordewind. Gdyby prowadzący nią odcinek był dłuższy, wyciągnąłbym kurtkę i rękawiczki, ale na te kilkanaście minut się nie opłaca. Wyższe szczyty toną w chmurach, więc widoków za bardzo nie ma.

Krótkie podejście po skałkach i gramolę się na najwyższy punkt trasy – Beskid 2012 m. Zbieg po śniegu, bufet na Kasprowym, prawie pół godziny do trzygodzinnego limitu. Ostatni raz tu byłem 1 kwietnia na skiturach. Po obiegnięciu szczytu czas rzucić się stromym zbiegiem po śniegu spod stacji meteo. 2h40 od startu.

Śnieg się wkrótce kończy, ustępując miejsca równie stromym skalnym schodom. Dalej jest więcej kamieni, znów przeplatanych śnieżnymi polami. Trudno zliczyć, ilu współzawodników wyprzedzam – trzeba wykorzystywać swoje atuty. Na Myślenickie Turnie wpadam na miękkich nogach i mocno zdyszany.

Choć Tatry znam nieźle, nigdy wcześniej tędy nie podchodziłem ani nie zbiegałem. Kilometr spadku na zbiegu musi robić wrażenie, ale podobno to lubię. Brakuje tylko wytrzymałości mięśni nóg i wydolności tlenowej, by utrzymać tempo do samego dołu. Druga część zbiegu ma zdecydowanie więcej wypłaszczeń. Na jednym z nich dogania mnie współzawodnik, z którym zamieniamy parę słów. Jak sam przyznaje, w górach jest żółtodziobem, ale niedawno złamał trzy godziny w maratonie i taki „płaski” zbieg bardzo mu odpowiada. Z moją 40 minut gorszą życiówką mogę się schować. Na zupełnym wypłaszczeniu przed Kuźnicami tracę dalszych kilka miejsc, a na bufecie muszę wziąć parę głębokich oddechów. Mimo spowolnienia na końcu, zbieg ze szczytu zajął mi niewiele ponad 40 minut.

Podejście brukowaną drogą w kierunku Kalatówek to już powolne umieranie. Początek próbuję jeszcze podbiegać, ale wkrótce opadam z sił. Wyprzedzają mnie zawodnicy, których wcześniej przegoniłem na wariackim zbiegu. Po skręcie w czarno znakowaną Ścieżkę nad Reglami toczę się pod górę jak zombiak. Dochodzą mnie dwaj biegacze, jednak nie mają już siły mnie wyprzedzić – są w podobnym stanie, jak ja.

Uciekam im, kiedy tylko zaczyna się zbieg. Czeka nas jednak jeszcze kilka hopek i wypłaszczeń. Na jednym z nich dogania mnie Asia, która wcześniej wyprzedziła mnie na podejściu pod Liliowe, a ja ją na zbiegu z Kasprowego. Teraz znów ten scenariusz się powtarza. Na dobre uciekam jej, kiedy tylko zbieg staje się stromy, techniczny i błotnisty. Spadając jak kamikadze do Doliny Lejowej, zyskuję jeszcze kilka miejsc, wyprzedzając m.in. poznanego wcześniej maratońskiego trójkołamacza.

Od wylotu doliny do mety zostały już tylko dwa kilometry. Najpierw gruntową drogą, później częściowo znanymi ulicami Zakopanego. Znów prawie dogania mnie Asia, jednak nie okazuję się dżentelmenem i na metę w Parku Miejskim wpadam kilkanaście sekund przed nią, w 4h38:30. Czas poleżeć na słońcu na trawce nad potokiem. Droga do dobrej formy jeszcze daleka, ale ma ona przyjść dopiero na drugą połowę lata.

A jak moje wrażenia z Biegu Marduły? Bez Świnickiej Przełęczy i Karbu nie było aż tak trudno technicznie, ale mimo to było ciekawie. Cała trasa miała ok. 29 km i chyba więcej przewyższeń, niż podawali organizatorzy – może nawet 2000 metrów. Parafrazując klasyka: Karbu nie ma, ale i tak jest jedwabiście. Zrobiłem sobie mocne treningowe przetarcie i jednocześnie świetny prezent na Dzień Dziecka – biegając po Tatrach, zawsze na nowo odkrywam dziecięcą radość z uprawiania sportu.

Kamil Weinberg


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce