Grzegorz Urbańczyk o swoim starcie i wygranej w Wings For Life World Run: “Plan był inny”

 

Grzegorz Urbańczyk o swoim starcie i wygranej w Wings For Life World Run: “Plan był inny”


Opublikowane w pon., 12/05/2014 - 15:28

Telefon do narzeczonej

Na 40. kilometrze znów zobaczyłem rodziców. Ojciec, też maratończyk podał mi butelkę z izotonikiem, a mama wołała, żebym bieg dalej i się nie zatrzymywał. Korzystając z sytuacji, że tata biegł obok mnie poprosiłem, by wyjął telefon i zadzwonił do Pauliny - mojej narzeczonej. Jak już wspomniałem, miałem się z nią spotkać ponad 30 km wcześniej.

Gdy tata dodzwonił się do niej i zaczął przedstawiać sytuację, ona stała właśnie pod sceną i odbierała medal uczestnictwa - zerknęła na telebim, a na nim zobaczyła moje nogi! A w telefonie głos?! Wytłumaczyłem szybko, dlaczego nie czekałem na nią na 10 km. Pomachałem do kamery w geście pozdrowienia, powiedziałem, że nie wiem, co się jeszcze wydarzy i… do zobaczenia!

„Maratońska” życiówka

Nieuchronnie zbliżałem się do przekroczenia dystansu maratonu - 42 km 195 m. Dystans ten pokonałem w czasie 2 godzin 58 minut i 18 sekund! Gdyby był to maraton, miałbym nowy rekord życiowy (ostatni maraton biegłem 3 lata wcześniej i nie dałem rady złamać magicznej dla biegaczy bariery 3 godzin). Tak. Gdyby to był maraton…. ale nie był.

Reporter cały?

Nie miałem pojęcia, ile jeszcze kilometrów zostało mi do przebiegnięcia. Około 43. kilometra pojawiła się kolejna kamera - tym razem z kamerzystą w bagażniku. Zapytano mnie, czy jestem w stanie udzielić wywiadu. Zgodziłem się. Po chwili z samochodu wypadł (dosłownie) reporter.

Trochę mnie to rozweseliło, ale i zaniepokoiło jednocześnie, czy aby nic się nie stało? Tak to jest, gdy chce się wysiadać z jadącego samochodu! Dokładnych pytań nie pamiętam. Ale wiem, że chodziło o to, czy długo tak jeszcze dam radę biec?! Po krótkiej rozmowie rozstałem się z reporterem.

Mogę to wygrać!

W okolicach 45 km zacząłem myśleć, że…. mogę wygrać ten wyścig. Pomyślałem sobie, że zbyt dużo już przebiegłem, by teraz oddać te kilometry bez walki. Od tamtej chwili zacząłem bieg po wygraną. Nie zapominałem jednak o czerpaniu z niego radości. Przestałem spoglądać na zegarek, pojawiający się na nim czas, a przebiegnięte kilometry przestały się liczyć… Ważne jest tu i teraz…

Coraz częściej dochodziły do mnie informacje, gdzie znajduje się samochód meta, ilu zawodników pozostało na trasie, jaką mam przewagę. Starałem się jednak skupić na dobrym tempie i zbytnio nie dekoncentrować tym, co się dzieje wokół mnie. Dostałem informację, że mam 3 minutową przewagę (tu dziękuję panom operatorom TV za wsparcie na całej trasie). Dużo! Ale czy na pewno? Może zawodnik za moimi plecami dopiero teraz pokaże na co go stać i zaraz zobaczę jego oddalające się plecy? Jeśli tak będzie… trudno. Przecież na starcie stawałem z myślą o dobrej zabawie i wsparciu fundacji, zbierającej pieniądze na międzynarodowe badania, których celem jest znalezienie metody leczenia przerwanego rdzenia kręgowego.

„Wygrałeś!”

Spełniłem oba założenia, więc biegłem dalej czekając, co przyniosą kolejne kilometry. Starałem się nie zwalniać tempa. Skupiłem się jeszcze bardziej. Wcześniejsze pogawędki z Wojtkiem, przeszły w niepamięć. Teraz, gdy za moimi plecami słyszałem rozmowy licznych rowerzystów o mojej przewadze, że już nikt mnie nie jest w stanie dogonić, zacząłem wierzyć, że wygram.

Po pewnym czasie usłyszałem wielki szum i hałas. Obróciłem lekko głowę w lewo, by zobaczyć co się dzieje. Zobaczyłem wiele głów i samochody. Samochody wyznaczające metę! Ale czy wśród nich nie ma żadnego zawodnika, biegnącego równo z samochodem? Nie ukrywam, że z delikatnym przerażeniem pytałem Wojtka, czy wygrałem? Czy już nikt tam nie biegnie? Odpowiedział: Tak! Wygrałeś! Nikt nie biegnie! Po tych słowach zatrzymałem się. Samochody-mety wyprzedziły mnie. Zatrzymałem stoper koniec. Poczułem ulgę i radość.

49 kilometrów i 80 metrów. W 3 godziny, 33 minuty i 5 sekund. 1. miejsce w Polsce, 23. miejsce na świecie. Średnie tempo całego biegu 4:21/km...

Z pewnością mógłbym biec szybciej, dalej. Nie miało to dla mnie jednak znaczenia. Wygrałem! Plan był inny, a ja wygrałem! Dodatkowe kilometry - poza statystykami - nic by nie zmieniły. Nie chciałem narażać organizmu na jeszcze większe obciążenia, bo mogłoby się to zakończyć kontuzją.

Choć byłem trochę zmęczony, było to zmęczenie przyjemne i przeze mnie lubiane.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce