"W górach lepiej nie mieć złudzeń, że jakoś to będzie." Relacja Ambasadora z Chamonix

 

"W górach lepiej nie mieć złudzeń, że jakoś to będzie." Relacja Ambasadora z Chamonix


Opublikowane w pon., 08/09/2014 - 16:35

Noc była bardzo ciekawa i tajemnicza. Właściwie większość czasu widać było poświatę czołówki rozpraszającą się we mgle lub strumień światła padający na wydychane powietrze. Ciekawym momentem było każdorazowe odkrywanie głębi wielkich przestrzeni – tam gdzie moje skromne 100 lumenów nie sięgało, czasami ktoś inny wrzucił taką wiązkę światła, że było jasno jak za dnia. W nocy jednak nie zawsze wszystko powinno być dokładnie widoczne – tylko bez skojarzeń proszę! Cały urok biegu tkwi właśnie w odrobinie tajemniczości zabarwionej aurą niepewności. Grunt to nie spoglądać zbyt daleko – nie wypatrywać szczytu, ponieważ odległe światła czołówek innych biegaczy obnażają dystans dzielący ich nawzajem.

W okolicach Col du Joly napotkałem coś w rodzaju nocnej fatamorgany. W pewnym momencie wydawało mi się, że punkt odżywczy jest już na wyciągnięcie ręki mocne oświetlenie, głośna muzyka wzmagały głód i pragnienie, niemalże czuć było zapach jedzenia. Po około półgodzinnym biegu okazało się, że droga do niego  jest znacznie bardziej kręta i zawiła, niż przypuszczałem, nawet w najczarniejszym scenariuszu prowadziła długimi ścieżkami dokoła doliny, zaś niekończący się szlak wytyczały światła czołówek prowadzących biegaczy.

Około godziny 6.30 dotarłem do Les Contamines. Tam ze względu na ból kręgosłupa musiałem na chwilę się położyć. Po niespełna kwadransie byłem w stanie już normalnie funkcjonować, no może trochę nadużywam słowa „normalnie”. Cała doba spędzona w górach daje się we znaki w każdym zakątku ciała – jeśli ból ustąpi w jednym miejscu, z pewnością ujawni się w drugim.

Nie inaczej było w moim przypadku – po kilku kolejnych kilometrach podbiegu na Chalets du Truc, musiałem założyć bandaż na lewe kolano. Ból był nie do zniesienia. Chociaż wizualnie całe ciało wydawało się spójne – to jednak wyczuwałem jakieś braki, że jestem niekompletny, i żadne słowa nie byłyby w stanie tego opisać. Pomyślałem, że chętnie oddałbym się medytacji choćby na moment i właśnie w tym momencie przebiegł koło mnie Japończyk także z obandażowaną nogą, który powiedział krótko nieco łamaną, acz zrozumiałą angielszczyzną – „Nie martw się, jakoś damy radę, trzeba tylko bardziej kontrolować kroki.” Nie byłem mu w stanie w tamtym momencie dotrzymać tempa, ale poczułem się zdecydowanie lepiej. 

Ostatni szczyt jaki należy pokonać to Col de Tricot. Jest jak cały ten bieg – malowany pełną paletą emocji  piękny, ciekawy, magiczny, trudny, szalony, przerażający. Żadne cyfry nie odzwierciedlają faktycznego trudu trasy – ani 119 km dystansu, ani 7250 m przewyższeń. To przede wszystkim układ podbiegów, zbiegów, ich stromy kąt nachylenia i długość – nawet do kilkunastu kilometrów jednorazowo. Do tego dochodzi wysiłek na dużych wysokościach i mniejsza ilość tlenu, trudne podłoże, często grząskie, obłocone, kamieniste, co stanowi nie lada zagrożenie, zwłaszcza przy stromych urwiskach. Nie wspominając już o dużej amplitudzie temperatur, zwłaszcza między dniem i nocą. Poszczególne elementy można spotkać na wybranych trasach biegowych w kraju, ale sumarycznie i tak nie są w stanie oddać tego co można przeżyć podczas tejże imprezy biegowej w Alpach.

I tak około 8.30 wraz z kolegą z Francji – Jean’em spoglądaliśmy na ostatni do pokonania szczyt, na który wiodła kręta ścieżka – na wprost podejście byłoby raczej niemożliwe. Nasunęła nam się wówczas tylko jedna myśl „Neverending story”. Rozpoczęliśmy jednak kolejną godzinę mordu i utraconej energii, trzymając się kurczowo myśli, że to już ostatni szczyt, który pokonujemy w ramach tej trasy, starając się z kolei zapomniec o czekających nas trudach.

Finalny odcinek zaś to czysta poezja biegania trailowego – sporo krótkich (w porównaniu z dotychczasowymi warunkami oczywiście), lecz bardzo stromych podbiegów i zbiegów, przejście przez most wiszący nad górskim wodospadem i stosunkowo szybki przełajowy 8 kilometrowy odcinek z Les Houches do Chamonix. Ostatni kilometr szczególnie zapadł mi w pamięci, kiedy biegnąc niemalże sprintem po deptaku w Chamonix wypatrywałem moich najbliższych. Na odcinku ostatnich 200 metrów podbiegła do mnie córka i razem dumnie przekroczyliśmy linię mety, trzymając flagę narodową.

Odbierając kamizelkę finiszera, nie mogłem powstrzymać wzruszenia. Dla każdego ten zielony gadżet miał wymiar symboliczny – naznaczony nieskończoną ilością wylanego potu podczas realizacji jednostek treningowych, licznych kontuzji, otarć, krwawiących ran, a przy tym wielu, wielu wyrzeczeń… które tu na mecie przerodziły się w euforię, radość i satysfakcję z osiągniętego celu wydającego się jeszcze niedawno być poza zasięgiem możliwości.

Pozostałych wrażeń nie da się ująć w słowach – bo można spróbować opisać maraton komuś kto zaliczył bieg uliczny na dystansie 10 km, ale imprezę takiego formatu trzeba po prostu samemu doświadczyć, żeby zrozumieć jej sedno. Można się zastanowić co decyduje o sukcesie ukończenia takiego biegu – myślę, że poza ciężkim, wieloletnim treningiem jest to także zamiłowanie do samotności, umiejętność automotywacji, obcowania ze swoimi myślami, i co najważniejsze świadomość, że na mecie czeka na nas ktoś najważniejszy w życiu.

W tym miejscu chciałbym zadedykować ten ogromny wysiłek, oraz część życia, którą poświęciłem dla realizacji marzeń sportowych, moim najbliższym – żonie i córce, które były cały czas przy mnie i dzielnie wspierały, a także tym którzy wierzyli w sukces tego wyczerpującego przedsięwzięcia.

Kiedy o tym wszystkim myślałem, gdzieś w głębi duszy ciągle jeszcze brzmiały znajome dźwięki i słowa piosenki, którą rozkoszowałem się tuż przed startem – dokładnie 30 godzin i 5 minut temu:

„I am the ocean

lit by the flame,

I am the mountain

Peace is my name,

I am the river

Touched by the wind,

I am the story

I never end”

King Crimson “In the Wake of Poseidon,  Peace – A Beginning”

Rafał Ławski, Ambasador PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy-Zdrój

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce